sobota, 18 czerwca 2011

Melbourne

Pierwsze dni pobytu w Melbourne spędziłem głównie na zwiedzaniu miasta.
Od razu rzuca się w oczy to trochę inna flora i fauna. W parkach i przydomowych ogródkach można spotkać palmy i różne dziwne roślinki, a nad głową często można usłyszeć i zobaczyć skrzeczące kolorowe papugi. Trochę jak w zoo. Tylko nie ma wybiegów…

Jako, że nie przeszła przez Australię żadna wojna ciągle są obecne w doskonałym stanie różne budowle z końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku.
Poza tymi szczegółami, wszystko przypomina mi Wielką Brytanię i USA. W zależności od dzielnicy, itp. Tylko ludzie są inni. Wszyscy na luzie, niemalże od razu przechodzą na Ty, dodając w rozmowie „My Love - kochanie”, „Mate - kumplu”, „Brother - bracie”.
A niemalże na wszystko mają jedną odpowiedź – „No worries! – bez zmartwień!
Miałem na początku spore kłopoty, by zrozumieć australijski akcent, ale po kilku dniach już było łatwiej. Ciągle jeszcze się uczę miejscowej „gwary”.

W Melbourne zamieszkałem w hostelu, gdyż nie udało mi się znaleźć kanapy „Couchsurfingu”. Dzięki przyjaciołom z Polski udało mi się jednak przenieść do Michała i Rachel – polsko-australijskiego małżeństwa, które przyjęło mnie pod swój dach, dzięki czemu poczułem się trochę jak w Polsce. W tym miejscu jeszcze raz dziękuję Wam za gościnę! Było super!

Jest już u mnie bardzo późno, więc dziś mało do czytania, więcej zdjęć.

Widok na centrum Melbourne.

Centrum Melbourne.

Centrum Melbourne.

Centrum Melbourne.

Centrum Melbourne.

Grafitti w centrum Melbourne.

Powiadają, że Melbourne żyje kawą - coś w tym jest.

Aktor studenckiego teatru.

Samorodek złota ważący 746 uncji – przy obecnych cenach warty ponad 1,14 mln $ – eksponat Muzeum Melbourne.

Jedna z Tarantul w Muzeum Melbourne, wystawa poświęcona owadom.

Budynek i fontanna nieopodal Muzeum Melbourne.

Fragment jednej z plaż miasta.

środa, 15 czerwca 2011

Australia głupcze!


Uwaga, będzie długawo...

Kiedy dotarłem na lotnisko w Kuala Lumpur, okazało się, że w sumie nie mam zbyt dużego zapasu czasu, więc bez zwłoki udałem się w stronę właściwego punktu Check-In.
Mój duży bagaż ważył jedynie szesnaście kilo – nie wiem jak ja to zrobiłem…
Przed wylotem wypiłem sobie jeszcze kawę i zjadłem pączka w kawiarni przed wejściem do poczekalni gejtów. Poznałem tam parę Polaków kończących miesięczne wakacje w Azji.

Trochę się zdziwiłem kiedy przed wejściem do poczekalni oficer służby granicznej kolejny raz sprawdzał paszporty i wypytywał o cel podróży do Australii. Nic to. Byłem już dość zmęczony po całym dniu, więc nie miałem siły dociekać.

Jako, że znów moim przewoźnikiem była Air Asia jak poprzednio czekał wszystkich pasażerów mały spacer po płycie lotniska. Po kilku minutach siedzieliśmy w prawie nowej maszynie. Moje miejsce przypadło z przodu samolotu obok przejścia. Osobiście bardzo się ucieszyłem na taką lokalizację. Nie można wprawdzie podziwiać widoków przez okno, ale prawie w każdym momencie można wstać i przejść się po samolocie, czy choćby udać się do toalety bez przeciskania się przed innymi pasażerami.

W mojej części były trzy miejsca, przy oknie siedziała chyba Australijka, nie pytałem, gdyż odgradzała się od świata muzyką i gazetami. Środkowe miejsce było puste, więc można było szeroko rozłożyć łokcie. Kiedy samolot wystartował dało się zauważyć, że maszyna była dosyć dobrze wyciszona. Nie było tam tak głośno jak w samolocie Lufthansy, którym leciałem do Bangkoku. Gdy ustabilizował się lot podano posiłki – moja wcześniej zamówiona potrawa malezyjska była całkiem zjadliwa. Nic jednak specjalnego.

Moja obiado-kolacja w samolocie linii Air Asia.

Nawet się nie najadłem zbytnio, by na posiłek zrzucić niemożność zaśnięcia. Próbowałem na wiele sposobów, ale kiedy nic nie wychodziło poddałem się i zacząłem czytać książkę. Tak przemęczyłem się do rana. W międzyczasie, jakieś dwie godziny przed lądowaniem, załoga zapaliła światło w kabinie i zaczęła sprzedawać gadżety z gazetki Air Asia. Super. Gdybym spał i by mnie obudzili, to powiedział bym im pewnie kilka miłych słów a skoro i tak nie spałem zignorowałem całą sytuację.

Wylądowaliśmy o 7.50 czasu Melbourne. Kiedy podchodziłem do okienka służby granicznej byłem przygotowany na odparcie szturmu pytań, po co, na jak długo, gdzie i dlaczego… Trochę poczułem się zawiedziony, urażony i uradowany jednocześnie kiedy urzędnik australijski prawie bez patrzenia na mnie wbił mi bez słowa pieczątkę wjazdową.

Po odebraniu bagażu znalazłem się w hali przylotów – nie ukrywam, trochę zdezorientowany, zmęczony i oszołomiony. Dotarłem na Antypody. Wow!
Szybko zostałem jednak sprowadzony twardą australijską ziemię. Kiedy chciałem kupić coś do picia i zobaczyłem ceny, to szybko przestałem czuć pragnienie. Cóż, nawet w porównaniu z średnio tanią Malezją, Australia wypada bardzo drogo. Podobno sytuacja zmienia się, gdy zaczyna się tutaj pracować, bo średnia pensja pozwala na wiele. Podobno. Sam jeszcze nie miałem okazji sprawdzić.

Dotarłem do centrum miasta autobusem skąd dalej do hostelu udałem się piechotą podziwiając po drodze architekturę dość nowoczesnego city. W hostelu oszczędnościowo wybrałem pokój w dormitorium i po porannej toalecie poszedłem spać. Byłem tak wyczerpany, że zasypiałem na stojąco.

Obudziłem się późnym popołudniem. Wziąłem gorący prysznic, ubrałem się i wyszedłem coś zjeść, gdyż od przylotu na miejsce nic nie jadłem. Jakoś nie miałem ochoty na śmieciowe jedzenie, więc szukałem czegoś innego. Po niezbyt długich poszukiwaniach znalazłem bardzo miłą, pełną klientów jadłodajnie koreańską. Ograniczam jedzenie mięsa, więc poprosiłem o wskazanie wegetariańskich potraw. Polecono mi pierożki wegetariańskie z wody.
Powiem tyle – było dużo i smacznie. Bardzo smacznie.

Stacja kolejowa w Melbourne.

Przyjemnie syty spacerowałem wieczorem po mieście, zwiedzając kolejne kwartały drżąc z zimna. Zimno, o czym wcześniej nie wspominałem, pojawiło się od początku.
Cóż, jako geograf byłem świadomy tego co może mnie czekać. W końcu przekroczyłem równik i znalazłem się daleko na południu Australii. Jednak moja garderoba nie była przygotowana do tak drastycznej zmiany. W dzień temperatura oscylowała około 13-14 stopni, jednak w nocy spadała do 6-8, co dało się szczególnie odczuć rano pod prysznicem. Australijczycy to trochę dziwny naród, przypominają trochę anglików w ignorowaniu zimna. Mimo iż mają tutaj spore chłody, szczególnie na południu, nie zawracają sobie głowy uszczelnianiem domów czy ich ocieplaniem. O ogrzewaniu wielu z nich nie słyszało, choć niektórzy widzieli w pubie czy kościele. Ale u siebie w domu? Po co? Kto będzie za to płacił?
W moim hostelu okno korytarza, z którego wchodziło się pod prysznice nie miało szyb tylko grube żaluzje, przez co poranny wietrzyk swobodnie hulał po wnętrzach.

Ubierałem się zatem na „cebulkę” w to czym dysponowałem – dwie podkoszulki, koszula z długim rękawem, cieniutka kurtka przeciwdeszczowa, dżinsy i buty. Koniec. Gdyby było mi zimno mógłbym założyć trzecią podkoszulkę, ale stwierdziłem, że to była by już jednak przesada i intensywnie zacząłem poszukiwać cieplejszych ubrań do kupienia w normalnej cenie. Sprawa okazała się jednak trudniejsza niż myślałem i dopiero na trzeci dzień udało mi się kupić rozpinanego polara. Wyobraźcie sobie jaki byłem zadowolony w końcu mogąc wyprostować powyginane dreszczami plecy. Niby taka drobnostka a ile radości. Chodząc tak po mieście mówiłem sobie „Australia głupcze! – już nie cieplutka do przesady południowo-wschodnia Azja. Kto Ci kazał przyjeżdzać tu w zimę...” Sam chciałem. :) 

Widok na część centrum Melbourne.

Fragment starego budynku wystawniczego.

Stare tramwaje ciągle w modzie.

Kopuła nad wieżą.