poniedziałek, 26 września 2011

Nowy sygnał w moim budziku

Szczekanie psa. Nowy sygnał w moim budziku sprawia, że łatwiej wybudzam się codziennie rano ze snu. Pies szczeka w kilku seriach whoof whoof.
Za oknem znów papugi urządziły koncert. Nie ma co dalej walczyć, trzeba wstawać.
Z ociąganiem podnoszę się z łóżka.
Prysznic, śniadanie. Jeśli jest czas, robię sobie kawę w ekspresie. Jeśli już jest późno, kupuję kawę po drodze w jednej z kilkunastu mijanych po drodze kawiarenek. Wychodzę z mieszkania upewniając się, że mam przy sobie klucze zanim zatrzasnę drzwi. Jeśli jest ładna pogoda zakładam okulary przeciwsłoneczne, gdyż moja droga biegnie na północ, pod słońce. Na początku było trudno się przyzwyczaić, że od północy jest cieplej. Taka niby drobnostka, a jednak ważna, jeśli chce się na słońce określać kierunki.
Wychodząc z osiedla mijam mały alternatywny teatr. Ostatnio zamontowali tam śmieszne okno, przez które świecą z zewnątrz reflektorem. W porach przedstawień słychać dialogi aktorów…
Początkowo idę lekko w dół, po czym po chwili podchodzę pod kolejny pagórek. Sydney nie jest płaskie, jak wiele miast w Polsce. Małe pagórki, jeden obok drugiego, na których powstało miasto. Ciężko się przez to jeździ rowerem. Mój, mały składak, z przerzutką tylko z przodu, średnio nadaje się na podjazdy. Z górki jest dobrze, bo naprawiłem hamulce.

W drodze do szkoły zachodzę do pralni. Starsza Azjatka (wygląda na Chinkę) przyjmuje ode mnie koszule. W mieszkaniu gdzie mieszkam mam wprawdzie pralkę i suszarkę. Jest nawet żelazko. Nie ma natomiast deski do prasowania. Po kilku próbach zrezygnowałem z prowizorycznych rozwiązań i odbieram koszule z pralni. Blisko, całkiem niedrogo i dobrze wyprasowane. Zresztą moi obecni współlokatorzy, dwaj Estończycy, robią tak samo.





Przy tunelu znajdującym się pod peronami stacji centralnej rodak o imieniu Piotr sprzedaje kawę. Bardzo dobrą trzeba dodać.
Przyjechał do Australii szesnaście lat temu. Śmiesznie się z nim rozmawia, gdyż mówi mieszanym angielskim i polskim, tzn. w jednym zdaniu pół może być po polsku a reszta po angielsku. Trudno mu się jednak dziwić skoro jako szesnastolatek opuścił Polskę.
Jeśli zamawiam kawę po drodze, często robię to u niego.
Flat white, duża, z jedną dawką cukru.
Podobno parzy kawę z najlepszych ziaren, dzięki temu ciągle stoi u niego kolejka klientów. Jako mate dostaję swój pachnący napój trochę szybciej niż reszta oczekujących. A co! W końcu niewiele takich przywilejów mi się trafia.
Idąc tunelem staram się mieć przygotowany do zdjęć aparat. Prawie zawsze natrafiam na różnych grajków. Niektórzy z nich są całkiem dobrzy a na pewno kolorowi.






Kilka dni temu poznałem tam Aborygeńskiego artystę. Bezdomny. Na kawałkach papieru kreślił monochromatyczne rysunki. W rozmowie z nim dało się wyczuć ogromny żal, że prawowitym mieszkańcom Australii odebrano wszystko, od ziemi po sztukę. Nawet bumerangi są robione w Chinach… Nie miałem tego dnia gotówki, aby kupić jeden z rysunków, więc umówiłem się z nim o tej samej porze za tydzień. Jednak następnego dnia rano znów go spotkałem i tym razem zakupiłem oryginał wraz z całym opisem co oznacza każdy element rysunku, który sam w sobie jest pełny symboli.
Był to pierwszy spotkany przeze mnie Aborygen, który mimo iż jak mówił był bezdomny, nie śmierdział brudem ani alkoholem. Czyli można.




Po wyjściu z tunelu, mam już prawie szkołę. Zajęcia zaczynam o 9.00, ale często się ludzie spóźniają, więc zwykle zaczynamy z małym opóźnieniem.
Ranne zajęcia mam z Benem. Chłopak miejscowy. Spod Sydney. Niedawno wrócił z Kostaryki, gdzie spędził ostatnie dwa lata ucząc angielskiego.

Po przerwie na lunch, między 12.45 a 13.30 mam popołudniowe zajęcia z Mellisą, która kilka lat mieszkała w Barcelonie. Te zajęcia trwają do 15-ej i głownie polegają na mówieniu i słuchaniu.

W grupie mam jednego Polaka, troje Słowaków, dwie Hiszpanki, Kolumbijkę, dwie Brazylijki i jedną Francuzkę. Jak widać grupa jest międzynarodowa, więc jest barwnie i wesoło.

Jeśli nie mam swojego pożywienia na lunch, mam do wyboru obok szkoły kilkanaście restauracji azjatyckich. Czasem idę na zupę Miso, czasem na Sushi, a czasem na tajskie. Stanowczo przedkładam kuchnię azjatycką od zachodniej. Frytki i stek? Fuj! J

Po zajęciach w szkole najczęściej pracuję od 17-tej. Mam więc dwie godziny, aby wrócić do domu, przebrać się, zjeść coś i wyjść na autobus, którym po około dwudziestu pięciu minutach docieram do Cirqular Quey, gdzie pracuję. Kończę pracę o różnych porach, więc w zależności od godziny, albo jeszcze jakieś zakupy żywieniowe po drodze, albo prosto do domu. Kolacja. Jakaś książka i na koniec zasłużony sen. Czasem, jeśli jest ciepło, wieczorny spacer do pubu na szklaneczkę Fat Yak’a lub Carlton Draft. Ot, minął kolejny dzień w Sydney.