piątek, 1 kwietnia 2011

Pakse

W Vientiane ciągle padało, więc postanowiłem wyjechać. Wybrałem opcję nocnego autobusu. Co ciekawe ten autobus miał dopisek „sypialny”, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem co to znaczy.

Dzień wyjazdu spędziłem w kawiarniach z Internetem, na przemian jedząc, czytając i surfując po Internecie. Czas całkiem znośnie biegł do przodu i o 19 zostałem poderwany do wyjazdu przez podwożącego nas na dworzec busa. Na dworcu okazało się, autobus sypialny wygląda trochę jak nasze kuszetki w PKP. Po dwóch stronach wąziutkiego korytarza były miejsca do spania z poduszkami i kocami. Dwa miejsca na górze i dwa na dole, po obu stronach korytarza. Wszystko pięknie jeśli jeździ się w konfiguracji chłopak/dziewczyna. Jako, że jeżdżę sam przypadło mi miejsce z Laotańczykiem (!). Nie jestem zbyt szczupły (Anita, moja siostra, zawsze się śmiała, że jestem „chłop śląski – w barach szeroki, w tyłku wąski), więc ledwo zmieściłem się obok już pochrapującego miejscowego. Aby było mi wygodniej, musiałem często używać lewego łokcia, aby laotańczyk za bardzo się nie rozpychał… Dodatkową atrakcją była dmuchająca na najwyższych obrotach klimatyzacja, mimo iż na zewnątrz było chłodno i padało. Pozamykawszy wszystkie nawiewy i tak nad ranem czułem, że „gdzieś mi wieje”.

I tak upłynęła mi podróż, która rozpoczęła się około 20.30 a skończyła około 6.30 na dworcu w Pakse, gdzie szybko złapałem tuktuka i kazałem się zawieźć do gesthauzu. Miejscowe tuktuki mają bardzo szczególną budowę, mimo, iż wygląda, że mogą zabrać maks. dwie osoby bez bagażu lub jedną z bagażem, osobiście byłem świadkiem, jak uradowany kierowca upchnął w swoim pojeździe trzy osoby z bagażami…

Tuk tuk.
Wybrany przeze mnie gesthauz był niejako polecony przez Gosię i Michała, którzy nie pamiętali wprawdzie całej nazwy przybytku, ale pamiętali, że w nazwie była „2” a właściciel, starczy laotańczyk, mówi po polsku (!).  Okazało się, że właściciel studiował w Polsce na Politechnice Warszawskiej. Muszę przyznać, że mówi naprawdę bardzo dobrze.


Pan Vilayvong Phimmasone, w skrócie Vong, właściciel gesthauzu, w którym mieszkałem.


Jeden z budynków Pakse.

Mekong


Szkolny autobus.
Jako, że choroba moja ciągle nie dawała za wygraną wybrałem się wczoraj do miejscowego lekarza. Lekarz ów, jak powiedział jest specjalistą laryngologicznym a studiował w NRD, po zbadaniu mojego gardła stwierdził, że jest to angina. Powiedział, że miejscowa odmiana tej choroby często nie daje białych kropek na gardle, dlatego czasem ciężko ją rozpoznać. Miałem ze sobą kilka antybiotyków z Polski i dałem mu do obejrzenia z pytaniem czy mogę je zażyć. Pan Doktor stwierdził, że pewnie mógłbym, ale miałem za małe dawki, więc poprosiłem go o wydanie mi antybiotyku na całą kurację. Dostałem więc w torebeczce 20 pomarańczowych tabletek na pięć dni kuracji. Co ciekawe za wizytę i leki zapłaciłem jedyne 9$. Już po kilku godzinach od pierwszej dawki poczułem, różnicę. Obecnie po zażyciu trzeciej dawki nie boli mnie już gardło a i węzły chłonne wróciły do dawnej wielkości.

Miasto Pakse nie przedstawia specjalnych walorów estetycznych, chociaż nie można powiedzieć, że jest brzydkie. Podczas dotychczasowego pobytu, spacerując zrobiłem jedynie kilka zdjęć. Często jak spaceruje samotnie po lokalnych, nieturystycznych uliczkach zaczepiają mnie miejscowe dzieciaki. Często umorusane, w podartych portkach, uśmiechają się i pozują do zdjęć. Największą dla nich radochą jest jak mogą obejrzeć potem zdjęcia na ekranie aparatu…




Na koniec zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie z panem Vong.


wtorek, 29 marca 2011

Vientiane

Następnego dnia po tubingu opuściłem Vang Vieng, które samo w sobie nie przypadło mi do gustu. Po zjedzeniu śniadania wsiadłem w autobus, który w niecałe cztery godziny dowiózł mnie na miejsce, do stolicy Laosu, Vientiane.

W przewodniku sprawdziłem, że niedaleko, gdzie zamieszkałem mieści się ambasada Kambodży, dlatego następnego dnia udałem się po wizę. Po wypełnieniu dwóch formularzy, dołączeniu dwóch zdjęć, oraz wpłaceniu 20$ w gotówce, dostałem zaświadczenie pozwalające na odebranie paszportu z wizą dnia następnego o godzinie 16.


Niektóre miejscowe posągi Buddy mają bardzo ptasio-orle nosy...


Ten i następny dzień spędziłem więc na przejażdżkach rowerowych po stolicy, gdzie nie gdzie się zatrzymując i robiąc zdjęcia. Zacząłem się też czuć źle – ból gardła, zatok, mięśni i na koniec stan podgorączkowy. W sobotę czułem się już słabo, więc cały dzień przeleżałem w łóżku przykryty śpiworem i kocem. W niedziele było ciut lepiej, więc zrobiłem sobie mały spacer. Przy śniadaniu spotkałem znajomą parę Holendrów.  Hubert jest studentem piątego roku medycyny, więc zaproponował, że zajrzy mi w gardło. Po oględzinach stwierdził, że na jego oko, wygląda to na infekcję wirusową i po kilku dniach powinno mi przejść. Chyba miał rację, ponieważ, kiedy piszę te słowa już jest sporo lepiej, gardło tak nie boli a i gorączki raczej już nie mam.
W związku z chorobą nie zwiedzałem zbyt aktywnie, raczej na spokojnie, tym bardziej, że jak dotąd Vientiane nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia.

Podczas niedzielnego spaceru przez przypadek natknąłem się na ogromną grupę ludzi, jak się później okazało zabranych na pogrzeb vice premiera Laosu.
Zjawiłem się tam w miarę na początku uroczystości pogrzebowych, przez co dane mi było obserwować różne ich etapy.

Po zdjęciu trumny premiera została ona ustawiona na specjalnie przygotowanym postumencie (metalowe pudło z drewnem nasączonym naftą) i przyozdobione białym płótnem i kwiatami, oraz specjalnym rodzajem dachu/baldachimu, coś na kształt buddyjskiej świątyni.




Co ciekawe, mimo iż była to uroczystość osoby z najwyższych kręgów władzy środki bezpieczeństwa były prawie żadne, a sama organizacja miała bardzo mocne akcenty improwizacji. Mogłem bez przeszkód się wszędzie poruszać i robić zdjęcia.


Loża honorowa, zapewne tam siedzieli przedstawiciele rządu, wyglądała dość osobliwie – pod zadaszeniem, rzędy sof i stolików z napojami, przy których siedzieli oficjele i zapewne rodzina.


Oczywiście bardzo ważnym momentem była modlitwa mnichów oraz błogosławieństwo rodziny jak i samego zmarłego. Na koniec wszyscy zaczęli robić sobie zdjęcia pamiątkowe, grupowe i indywidualne.


Kiedy podpalono trumnę (wcześniej polewając wszystko naftą) już prawie nikt nie interesował się zmarłym. Mnisi i oficjele zniknęli a zebrani ludzie zaczęli się rozchodzić. Ogień bardzo szybko się powiększał i w oka mgnieniu był tak duży, że musiała interweniować straż pożarna. Co ciekawe, głownie „sikali” wodą w dym i buchające iskry, nie polewając źródła ognia, przez co wszyscy wokół byli po chwili mokrzy (wtedy przestałem się dziwić, czemu większość ludzi wyszła wcześniej...)


Od poniedziałku pada, znów jest chłodno (jedyne 18 stopni !). Dziś wieczorem wyjeżdżam do Pakse. Planowo powinienem tam dotrzeć przed 8 rano, więc o ile nie będzie padać, będę miał cały dzień na zwiedzanie. Jeszcze tylko kilka dni i niedługo Kambodża! :)

Finansowany przez Japonię i Koreę nowy bulwar nad Mekongiem.  W porze deszczowej woda podchodzi aż pod te schody.

poniedziałek, 28 marca 2011

Vang Vieng

Opuściłem Luang Prabang minibusem w kierunku Vang Vieng, swoistej mekki turystycznej backpakersów. Podróż trwała z przerwami około 8 h, ale nie czas podróży był najgorszy. Droga wiodła pomiędzy górskimi dolinami, kręcąc, wznosząc się i opadając co chwila.
Każdy kto ze mną pływał po np. Bałtyku, wie, że mam dość czuły błędnik... Wyobraźcie sobie jak zareagowałem na te ciągłe zmiany kierunku jazdy... byłem zielony, przez większość drogi miałem zamknięte oczy (wydawało mi się, że tak czuję się lepiej) i próbowałem spać, aż w połowie drogi zatrzymałem busa i poszedłem porozmawiać z miejscowymi zwierzętami w przydrożnych krzakach. Skutek tego był taki, że ominęły mnie w dużej mierze przecudne widoki (te, ktore widziałem takie były, a reszta pasażerów twierdziła, że były piękne przez prawie całą drogę).
Jak ktoś choruje w podróży powinien siedzieć w domu... Wcale nieprawda! Fakt jednak, że gdy dotarliśmy w końcu na miejsce i znaleźliśmy nocleg (ja, dwóch Niemców i dwoje Szwajcarów) nie miałem siły na nic więcej poza krótkim spacerze po okolicy i zjedzeniu kolacji. Nazajutrz umówiłem się z germańską bracią, że rano wspólnie udamy się na tubing, czyli spływ na dętce od traktora w dół rzeki.

Tego dnia zostawiłem wszystkie swoje rzeczy w pokoju, zabierając tylko kapelusz na głowę, i trochę gotówki. Po wpłaceniu kaucji za dętkę, opłaceniu przewozu w górę rzeki, zostaliśmy dostarczeni na miejsce skąd zaczyna się spływ.
Warto nadmienić, że główną atrakcją spływu nie było samo płynięcie. Wzdłuż obu brzegów rzeki laotańczycy pobudowali bary serwujące zimne napoje, a obok nich różnego rodzaju atrakcje wodne, zjeżdżalnie, trampoliny,  trapezy, etc. Dla większości spływających najlepszą zabawą były więc skoki do wody. Po sprawdzeniu głębokości wody (jest przecież teraz pora sucha) wybierałem mniej wyskokowe skoki (pomny kampanii społecznej o kalectwie z braku wyobraźni). Byli tacy, co skalali z czego się tylko dało, może na ich tle wyglądałem jak cienki bolek, ale postanowiłem kalkulować ryzyko i nie kusić losu. Mówiłem już wcześniej, że Indiana Jones ze mnie żaden.

Efekt całego spływu: porażenie słoneczne (spalona klatka, brzuch, ręcę, uda...). Żeby nie było używałem mleczka do opalania z filtrem 30... Nic to.

W tych dniach nie robiłem (!) zdjęć, więc dziś ilustracji do tekstu brak.