niedziela, 11 grudnia 2011

Broken Hill, cz.1


Kiedy dostałem swój rozkład pracy, wiedziałem, że te cztery wolne dni jakoś warto wykorzystać. Od jakiegoś czasu myślałem jak by tu zobaczyć Outback i oto nadażyła się okazja. Australia to jednak duży kraj i wycieczka np. do Alice Springs czy Uluru na tak krótki okres raczej nie wchodziła w rachubę. Zainspirowany zdjęciami znajomych postanowiłem pojechać do Broken Hill oddalonego o jedyne szesnaście godzin drogi…

Podczas rozmowy z kasjerem biletowym okazało się, że bilety w obie strony kosztują prawie tyle co miesięczny bilet otwarty na pociągi w Nowej Południowej Walii, więc mając nadzieję, że uda mi się go jeszcze jakoś wykorzystać, takowy zakupiłem. A więc jadę, za dwa dni. Tylko małe zakupy prowiantowe i w drogę.

Przed wyjazdem udało mi się skontaktować ze Stuartem, couchsurferem z Broken Hill. Jako, że nie miał u siebie żadnych gości, bez wahania zgodził się mnie przenocować przez kilka dni. Miałem zatem bilet, nocleg – czas więc w drogę.

Mój pociąg wyruszał o 6.50 z centralnej stacji w Sydney. Co od razu zwróciło moją uwagę, to jego długość. Raptem cztery wagony, a do przejechania około 600 km. Ach, oczywiście pół pierwszego wagonu zajmował „Wars” z całkiem przyzwoitym jedzeniem a ceny takie jak wszędzie w Sydney.



Pierwszy etap mojej podróży prowadził do Dubbo, gdzie z pociągu miałem przesiąść się do autokaru. Bezpośredni pociąg do Broken Hill jeździ tylko raz w tygodniu, o czym dowiedziałem się trochę za późno, by nim pojechać. Dobrze, że chociaż mają takie łączone połączenia. Wracając do pociągu – nie było przedziałów, ale siedzenia w stylu autokarowym, po dwa miejsca po obu stronach przejścia. W moim przypadku miałem oba siedzenia dla siebie co trzeba przyznać jest bardzo wygodne podczas długich podróży.
Widoki za oknem jak tylko wyjechaliśmy z okolic zabudowanych trochę przypominały mi mazurskie pagórki z bydłem, końmi i owcami. Taki młodoglacjał.
Jednak przy samym Dubbo widoki się trochę zmieniły. Już było mniej zielono. Teren był bardziej płaski i pojawiła się inna roślinność.






W Dubbo miałem jedynie kwadrans na przesiadkę do autokaru, więc nie było za bardzo jak obejrzeć miasto. Szybka przegryzka i w drogę.
Co ciekawe na pokład autokaru nie wpuszczano z jedzeniem, więc swoje krakersy razem z resztą bagażu musiałem ulokować w lukach. Na pytanie „dlaczego” kierowca coś pokrętnie odpowiedział, że takie przepisy, ale ja bardziej uwierzył bym raczej w to, że kierowca był leniwy i nie chciało mu się sprzątać.




Mieliśmy do przejechania dystans około siedmiuset kilometrów, a pierwszy postój był przewidziany dopiero po czterech godzinach jazdy. Po wyjechaniu po za miasto widoki za oknem zmieniły się bardzo. Zielone pagórki z farmami ustąpiły miejsca ogromnym pustym przestrzeniom porośniętym luźno buszem i trawami. Co i raz można było wypatrzeć owce czy bydło ale również co mnie zaskoczyło dosyć mocno – dzikie kozy. Podobno rozmnażają się na tyle szybko, że na niektórych obszarach są wyłapywane i eksportowane do krajów bliskiego wschodu… Takie informacje sprzedał mi emerytowany farmer jadący ze mną w autobusie. Cała droga minęła mi zaskakująco szybko. Po drodze piękny zachód słońca.

Dotarliśmy do Broken Hill około 23.30. Zadzwoniłem do Stuarta, który po chwili pojawił się swoim srebrnym aucie i zabrał mnie do siebie.
Dostałem pokój gościnny w ponad stuletnim domu. Mimo iż z zewnątrz wyglądał nie specjalnie, wnętrze domu, po remoncie było bardzo gustowne. W każdym pokoju wisiały obrazy Aborygenów i jak mówił sam Stuart – są one najcenniejszym wyposażeniem domu.
Pogawędziliśmy chwilę przy zimnym piwie i rozeszliśmy się spać. Stuart jest dyrektorem szpitala w Broken Hill i wcześnie zaczyna dzień, więc jeszcze w dniu przyjazdu polecił mi swój rower do zwiedzania okolicy dnia następnego. Tej nocy było ciepło. Prawie trzydzieści stopni – czuć, że jest się bliżej pustyni. Z tej temperatury w nocy była silna burza z piorunami, jeden z nich uderzył całkiem blisko i jak się później okazało, uszkodził wszystkie linie telefoniczne w szpitalu. Oprócz tego jakiś przeciek na dachu uruchomił jedną z czujek przeciwpożarowych w korytarzu zrywając nas obu z łóżek. Jako, że dom miał wysokie sufity – prawie cztery metry – nie obyło się bez drabiny. Po około piętnastu minutach udało się nam „rozbroić” czujkę. Deszcz ciągle padał. Ulewny, głośny i kołyszący do snu.

Nazajutrz wstałem zanim mój host wyjechał do pracy. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i zostałem sam. Zjadłem śniadanie, zabrałem rower i po zasięgnięciu rady w punkcie informacji, udałem się na północ w stronę Rzeźb – The Broken Hill Sculptures. Miałem do przejechania łącznie około 35 km, a słońce zaczęło już mocno prażyć. Wiał też silny wiatr utrudniając nieco jazdę, jednocześnie chłodząc odrobinę. Super!



Jadąc mało uczęszczaną drogą asfaltową minęły mnie aż trzy samochody. Raz zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie okolicy i napotkałem jaszczura, ok 45 cm długości. Jak się później dowiedziałem, ten gatunek nie jest niebezpieczny i jeśli na takiego natrafimy, możemy być pewni, że w okolicy co najmniej kilkunastu metrów nie będzie węży…



Miejsce z rzeźbami powstało jako międzynarodowy projekt artystyczny w 1993 roku. Od tego momentu Broken Hill zyskało kolejną atrakcję turystyczną przyciągającą turystów do tego górniczego miasta. Na mnie zrobiło średnie wrażenie. Zawiodłem się większością rzeźb, ale cóż. Wszystkich się nie zadowoli. Jednak widoki ze wzgórza na którym umieszczono rzeźby były całkiem przyjemne. Ach, no i jeszcze widziałem kilkanaście dzikich kangurów, niektóre z nich z odległości kilku metrów przyglądały mi się ciekawie.







Po powrocie do miasta pokręciłem się po centrum, zjadłem średnią chińszczyznę i obciąłem włosy. Znów na niebie pojawiły się ciężkie ciemne chmury zapowiadające rychłą ulewę. Jako, że byłem obok, wstąpiłem do hotelu Palace, znanego z filmu Pricilla, Queen of the Desert. Tam spotkałem się ze Stuartem, zjedliśmy obiad i pierwszy dzień w Broken Hill dobiegł końca.