środa, 10 sierpnia 2011

Sydney c.d.


Wiem, że od przyjazdu do Australii ilość wpisów mocno zmalała. Cóż, nie mam chyba nic na swoją obronę. Tłumaczenie nic nie da, więc tylko mogę spróbować się poprawić.

Na początek jeszcze wrócę do wątku podobieństw i różnic pomiędzy Australią, Polską i Europą.

Kilka może tematów z życia codziennego na początek.

Żywność

Przez wspominaną przeze mnie już we wcześniejszych postach multi kulturowość, w sklepach mamy spory wybór składników niezbędnych do przyrządzenia smakołyków kuchni indonezyjskiej, chińskiej czy japońskiej. Żeby ugotować coś polskiego nie powinno być większego problemu o ile pójdziemy do właściwego sklepu, gdyż nie wszędzie można dostać „polskie” produkty.

Ogólnie dostępne w sklepach są „polskie ogórki” konserwowe, szkoda tylko, że nie są wcale polskie. Jedne jakie spotkałem były wyprodukowane w Indiach kolejne w Indonezji…
Można też spotkać w co lepszych sklepach kiszone ogórki Krakusa – całkiem smaczne, choć mojego Taty lepsze. :)




Jeśli chodzi o mięsa, to można kupić prawie wszystko, choć niektóre podroby, np. wątróbka, dostępne są tylko w wyspecjalizowanych sklepach – w supermarketach nie ma co takich rzeczy szukać.

Co ciekawe wybrane opakowania produktów mięsnych mają naklejkę o nie dodawaniu hormonów w procesie produkcji mięsa… Przez analogię można przyjąć, że te bez naklejki są faszerowane m.in. hormonami.



To samo tyczy się jajek. Dostępne na półkach są różne typy: z chowu klatkowego, z chowu zagrodowego (znaczy biegają swobodnie w hangarze) oraz z wolnego chowu (free range) cokolwiek to znaczy. Są jeszcze jajka typu organicznego (organic) – czyli teoretycznie jak najbardziej naturalne i najzdrowsze. I znów, tak jak w przypadku mięsa, spotykamy czasem napisy na opakowaniu, że nie zawierają antybiotyków, a może należało by raczej powiedzieć, że kury, które zniosły jajka nie były faszerowane antybiotykami. Czyli jeśli na opakowaniu nie ma takiego napisu, możemy spodziewać się dodatkowej „wkładki” w posiłku.



Swoją drogą nie wiem czy te napisy wymagane są przez prawo czy jest to chwyt reklamowy firm. Spróbuje się jeszcze tego dowiedzieć.

Na półkach sklepowych jest też bardzo duża ilość gotowej żywności. Nawet naleśniki są z plastykowego opakowania – wystarczy dodać wodę.

Osobiście uważam takie produkty za ogłupiające i zbędne. Jakaż znowu filozofia zrobić ciasto naleśnikowe a po co jeszcze opakowywać coś takiego w plastykową butelkę? Że niby co? Żeby konsument nie pomylił się ile ma dodać wody?




Nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłem banana. Chyba gdzieś w Malezji. Od czasu powodzi w Queensland, gdzie było dużo plantacji, ceny bananów w Australii osiągnęły przerażające wartości. Ciekawe jak długo to potrwa.