sobota, 23 lipca 2011

Grafiki Sydney cz.1

Krążąc tak po mieście Sydney i wszystkich jego wioskach, dosyć często nappotykam się na grafitii.
Tutaj muszę od razu zaznaczyć, że ogólnie przestrzeń miejska jest bardzo zadbana i nie ma graficiarskich bochomazów na świeżo odnowionych elewacjach. Są jednak miejsca, gdzie grafiti się pojawia - najczęściej boczne uliczki, ściany gdzieś z boku, od strony zaplecza, etc. Czasem trudno je wypatrzeć, jednak jak się trochę pochodzi, to można napotkać prawdziwe perełki. Niektóre mają już swoje lata. Cóż, generalnie podobają mi się.

Dzisiejsze zdjęcia pochodzą z mojego telefonu komórkowego. Często nie mam przy sobie aparatu, więc jeśli widzę coś ciekawego robię zdjęcie tym czym dysponuje w danej chwili, a wtedy najczęściej jest to telefon (wiem, że prawdziwy fotograf nie rozstaje się z aparatem, ale co robić, czasem trzeba).

Dziś mam katar i kaszel i idę spać, ale spodziewajcie się więcej wiadomości (i zdjęć) z Antypodów już wkrótce!












niedziela, 17 lipca 2011

Sydneyczycy

Żeby nie było, że się lenię i nie umieszczam niczego nowego na blogu... kilka zdjęć Sydneyczyków.





I na koniec kilka zdjęć z targu rybnego w Sydney. 




Jeśli macie jakieś sugestie o czym powinienem napisać śmiało piszczie w komentarzach, postaram się sprostać zadaniu :)

Sydney! czyli c.d.

Często spotykam się z pytaniem – jak tutaj jest?
Odpowiedź jest jedna – Same same, but different (tak samo, lecz inaczej).

Sydney jest Światowym miastem w pełni tego słowa znaczeniu. Nowoczesna architektura miasta połączona jest z dwustuletnimi zabytkami. Witryny sklepów przypominają te z Nowego Jorku, Londynu czy z warszawskiej ulicy Marszałkowskiej. Nawet ludzie na ulicach tacy jak wszędzie. Normalnie.
No może poza centrum i Chinatown, gdzie jak zwykle dużo Azjatów.
Tak, multikulturowość Sydney jest warta podkreślenia. W dużej mierze za sprawą uczących się tutaj studentów z różnych stron świata. Przykładowo, w swojej grupie angielskiego, miałem czworo Brazylijczyków, jedną Rosjankę, jedną Czeszkę, dwie osoby z Kolumbii, dwie z Hiszpanii i jednego Polaka (oprócz mnie). Na ulicach można usłyszeć konwersacje w każdym niemal języku. To samo tyczy się restauracji – wybór i mnogość wszelkiego rodzaju kawiarni, barów czy knajpek jest tak duża, że Warszawa przy Sydney wygląda jak szara prowincja. Serio. Jeśli mamy ochotę zjeść na obiad Sushi, nie musimy rezerwować stolika, czy przejechać pół miasta. Starczy przejść się 5-10 minut spacerkiem i za kilka dolarów można kupić porcję lunchową świeżego Sushi. Mniam. Sto razy lepsze niż McDonald, a praktycznie w tej samej cenie. Tak samo jeśli chcemy zjeść coś z kuchni Tajskiej, Indyjskiej, Chińskiej czy Indonezyjskiej.

Multikulturowość objawia się również w języku. Niby wszyscy – w sklepach, restauracjach – mówią po angielsku, ale ten angielski za każdym razem jest inny. Czasem naprawdę ciężko zrozumieć drugą stronę. Często bywa mi głupio, jak proszę o powtórzenie, ale cóż, albo ja jestem głuchy (nie wykluczam), albo moi rozmówcy mówią tak niedbale, skracając słowa i dziwnie intonując, że rozkładam bezradnie ręce.

Coś, co dosyć wyraźnie odróżnia się np. od Polski to fauna i flora.
Roślinność jest inna. Takie przykładowo fikusy, które często rosną w doniczkach w naszych domach, tutaj wyrastają do potężnych rozmiarów wysokich drzew, czasem z kilkumetrowym obwodem. Większość roślin wygląda dla mnie inaczej. Jakoś dziwnie. No może poza platanami, które spotkać można i u nas. Całość przyprawiona jest zwierzakami. Najbardziej rzucające się w oczy (a może raczej na słuch), są papugi. Ciężko ich czasem nie zauważyć, gdyż potrafią drzeć dzioby bardzo dobitnie. Nie wiem jakie są tutaj gatunki – ale widziałem w mieście takie kolorowe, przypominające Ary, oraz takie białe z kogutem na głowie.
Melduje, że kangurów i koala w mieście nie widziałem, ale podobno na obrzeżach Sydney łatwo można się na te pierwsze natknąć (czasem skaczą po przydomowych ogródkach).

Podczas jednego weekendu wybrałem się do Blue Mountains. 




View Larger Map


Co to za miejsce? Jest to obszar przypominający Wielki Kanion w Arizonie, tylko, że w małej skali i z doliną bujnie porośniętą m.in. lasem deszczowym. Generalnie jest bardzo ładnie, jest chłodniej niż w mieście i bardzo przyjemnie. Podróż z centrum do Katoomba (miejscowości, skąd zaczyna się dużo szlaków) zajmuje pociągiem ok. 1,5 godziny, chociaż ja przez roboty na torach jechałem prawie dwie godziny. Na miejscu można się przejść specjalnie przygotowanymi szlakami, które prowadzą przez piękne miejsca. Dla mnie widoki na kanion były ok (miałem szczęście widzieć Wielki Kanion o świcie, i już takie małe kanionki nie zapierają mi tchu w piersiach), ale spacer przez las deszczowy był super.
Zupełnie inna roślinność. Paprocie sięgające kilku metrów wysokości, ogromne drzewa. Ech. Szkoda, że Człowiek jest zbyt zachłanny i głupi, że takich miejsc na świecie jest przez niego tak mało…

c.d.n.


Jedna z wielu papug. Nie boją się zbytnio ludzi.



Widok na kanion.


Trzy Siostry - najbardziej znany punkt Blue Mountains.