niedziela, 10 lipca 2011

Sydney!


Mieszkam już w Sydney kilka tygodni. Wiem, że póki co mało pisałem. Przyznam szczerze, że trochę nie wiedziałem o czym pisać… Inaczej jest jak co kilka dni jesteśmy w podróży zwiedzając nowe miejsca i poznając nowych ludzi.
Jak do tej pory byłem zajęty tutaj formalnościami przyznania wizy studenckiej, znalezieniem mieszkania, etc.

Ale po kolei.

Po przylocie udałem się pod podany mi przez moją koleżankę, Agnieszkę, (która mieszka w Sydney już prawie dziesięć miesięcy) adres, gdzie miałem załatwione mieszkanie, a w zasadzie pokój.
Właścicielką domu była starsza Polka, około siedemdziesiątki – pani Maryla. Mimo, iż bardzo płynnie mówiła po polsku, wyraźnie czuło się obcy, anglosaski akcent.
Dom pani Maryli był w dzielnicy Stanmore, gdzie kiedyś osiedlało się sporo imigrantów z Polski. Cały dom był bardzo duży, na dole miał trzy pokoje, na górze cztery. Do tego na każdym poziomie była kuchnia. Mój pokój przypadł na piętrze, obok łazienki. Małe wnętrze urządzone w stylu lat pięćdziesiątych nosiło wyraźne ślady czasu – szczególnie meble. Ściany o dziwo musiały zostać świeżo odmalowane, ale ten kolor… róż! Za każdym razem kiedy wchodziłem do środka miałem wrażenie, że pomyliłem pokoje i wchodzę do jakiejś damskiej sypialni...

Zarówno cały wystrój pokoju jak i atmosfera, którą wprowadziła właścicielka (poczułem się jak w podstawówce) sprawiły, że od pierwszych chwil wiedziałem, że nie jest to miejsce dla mnie i zacząłem poszukiwania nowego lokum.

Liścik od pani Maryli przyklejony subtelnie w kuchni.

W Sydney oprócz Agnieszki spodziewałem się spotkać jeszcze kilkoro znajomych – Jarka, który tak jak ja studiował geografię, oraz Merike – koleżankę z Estonii poznaną na projekcie w Gruzji. Właśnie dzięki Merce mieszkam teraz w bardzo fajnej dzielnicy blisko centrum – Surry Hills. Okazało się bowiem, że jej dwóch kolegów z Estonii ma miejsce dla jednej osoby, w salonie, z opcją przeniesienia się do własnej sypialni na dwa miesiące, kiedy oni mieli wyjechać do Estonii. W ten sposób zamieszkałem z dwoma Tomami.

Kiedy umówiłem się z Jarkiem, okazało się że pracuje on w agencji pomagającej takim nygusom jak ja zorientować się w biurokracji australijskiej oraz pomaga w załatwieniu szkoły i nowej wizy.
Dlaczego szkoły? Otóż dla Polaków jedyną prostą opcją, aby mieszkać w Australii i pracować, jest wiza studencka. Pracować raczej trzeba, bo Australia to nie Azja i koszty utrzymania są dużo większe. W momencie kiedy udaje się znaleźć pracę to koszty pobytu tutaj już nie są takie straszne. Aby otrzymać wizę studencką trzeba uczestniczyć w zajęciach w szkole, która jest zarejestrowana w specjalnym wykazie. Po opłaceniu czesnego otrzymujemy papier, który pozwala nam na ubieganie się o wizę. Wiza zostaje przyznana najczęściej w czasie dwóch tygodni od chwili złożenia wniosku. Dzięki niej legalnie możemy pracować dwadzieścia godzin tygodniowo kiedy chodzimy do szkoły i bez ograniczeń kiedy mamy wakacje.

Ja zdecydowałem się na kurs angielskiego, ale można wybrać niemalże cokolwiek – wszystko w zależności od zasobności portfela, czasu jaki chcemy studiować i naszej fantazji.

W oczekiwaniu na wizę zwiedzałem Sydney i okolice, ale to już następna historia.

c.d.n.

Wschód słońca nad plażą Bondai.

Lokalny artysta uliczny w centrum Sydney.

Kangurze jaja.

Jedna z wielu zatoczek w Sydney.