czwartek, 19 maja 2011

Batu Caves

Dziś krótko.

Następnego dnia udałem się ponownie w kierunku Batu Caves. Tym razem pociągi chodziły planowo, choć po drodze utknąłem na jakieś pół godziny w wagonie kolejki pełnym ludzi z powodu awarii. Kiedy klimatyzacja przestała działać stało się duszno i gorąco i ludzie w zdenerwowaniu używając dźwigni awaryjnych pootwierali drzwi, aby wyjść.
Kiedy dotarłem po około godzinie na miejsce już z okien wagonu mogłem zobaczyć gdzie usytuowana jest świątynia, więc bez obaw ruszyłem we właściwym kierunku.

Oczom moim ukazała się początkowo ogromna figura boga, człowieko-małpy, Lorda Hanunan'a. Kiedy przeszedłem kolejne kilkadziesiąt metrów zobaczyłem właściwe wejście do jaskiń.

Posąg Lorda Hanunan'a miał wysokość dobrego drzewa.

Przede mną była ogromna skała z widocznym ogromnym wejściem do jaskini wysoko w górze. Do wejścia prowadziły długie i strome schody, których strzegła kolejna jeszcze większa (podobno największa w Malezji) figura hinduskiego boga Lorda Murugan'a.

Wyobraźcie sobie jak wielki jest to Lord Murugan.


Schody były bardzo długie, do tego było jak zwykle bardzo gorąco (jakieś 36st w cieniu) więc już w połowie drogi moja koszulka była cała mokra. W połowie też drogi napotkałem mieszkańców góry. Cała rodzina małpek baraszkowała wokół schodów chętnie przyjmując jedzenie od pielgrzymów.



Wejście do jakini bylo imponujące. Naturalne formacje skalne wyrzeźbione poprzez erozję (w tym przypadku proces krasowienia) utworzyły niesamowite kształty. 

W połowie drogi na szczyt.

Wejście do jaskini.

Wnętrze jaskini.

Środek jaskini był niesamowity. Ogromna hala, z góry spadające krople deszczu. Ech... Gdyby nie te kiczowate elementy świątynne było by cudnie.



Widok ze schodów na miasto.

W drodze powrotnej napotkałem małpkę która piła sobie w najlepsze napoje chłodzące ;)


wtorek, 17 maja 2011

Kuala Lumpur


Wylądowałem około 14 czasu miejscowego po przyjemnym niezbyt długim locie. Mój samolot jako, że należał do tanich linii był nowiutką maszyną, podstawioną jednak na odległy pas od hali lotniska. Musieliśmy zatem przejść około ośmiuset metrów w upale ciągle południowego słońca. Na szczęście Malajczycy zbudowali zadaszenie nad chodnikami, którymi udaliśmy się do hali przylotów.

Nastąpiła odprawa paszportowa. W Malezji wszyscy obcokrajowcy muszą dać do zeskanowania odciski palców wskazujących po czym do paszportów wkleja się naklejki z jakimś kodem metrycznym. Dla Polaków nie ma wiz, naklejka wjazdowa wystarcza na dziewięćdziesiąt dni pobytu.
Gdy dotarłem do miejsca skąd odbiera się bagaże, pakunki pasażerów były już zdjęte z taśmociągu i leżały w grupie jeden obok drugiego. Dzięki nałożonemu pokrowcowi przeciwdeszczowemu w jasno niebieskim kolorze szybko odnalazłem swój plecak, wrzuciłem go na wózek i udałem się w stronę wyjścia. Tuż przed opuszczeniem strefy zamkniętej natknąłem się na budki firm przewozowych oferujących transport do centrum Kuala Lumpur. Wybrałem ten jadący do Chinatown, gdyż tam wg przewodnika spodziewałem się znaleźć tani nocleg.

Droga autobusem trwała prawie godzinę. Po drodze mijaliśmy plantacje palm olejowych, wysokie wapienne skały i zieleń dżungli. Malezja jest bardzo zielona. Każdy kawałek ziemi jest czymś porośnięty. W miejscach pozostawionych samych sobie pojawia się coś na kształt dżungli. Efekt jest taki, że wszędzie widać soczystą jasną i ciemną zieleń. Po piaskach Laosu i Kambodży oraz południowego Wietnamu, miło widzieć tyle zieleni.

W Chinatown dosyć sprawnie udało mi się znaleźć nieduży wprawdzie pokój, ale za to z oknem za przyzwoite pieniądze. Po prysznicu zacząłem od eksploracji najbliższej okolicy, w tym zjedzenia obiado-kolacji oraz udałem się do hinduskiego fryzjera. 

Wysoki budynek z lewej to mój hotel.

Wnętrze hotelu miało bardzo kolonialny charakter.

Młody chłopak uśmiechał się przez większość czasu, przystrzygł mi włosy i brodę a na koniec zaproponował mi masaż głowy. Pomyślałem – czemu nie, raz kozie śmierć.
To co mi zaserwował przekroczyło moje oczekiwania. Na początku wysmarował mi głowę jakąś oleistą substancją z wonnościami a następnie dosłownie zaczął mnie okładać po głowie. Trochę byłem przerażony rozwojem sytuacji, głowa zaczynała boleć, ale jak zorientowałem się, że w zakładzie siedzi około pięciu innych hindusów i bacznie mi się przygląda postanowiłem być twardy i nic nie mówiłem, nawet próbowałem się uśmiechać…
Końcowym elementem masażu było wykręcenie głowy na boki, tak że aż chrupało… Gdybym wiedział wcześniej o takim zakończeniu chyba bym się nie zdecydował na taki masaż…
Olej, którym zostałem wysmarowany ma podobno właściwości wzmacniające włosy oraz chłodzący głowę. Coś w tym drugim bylo na pewno, tyle że głowę pozwolił mi umyć półtora godziny później.

Mój sympatyczny fryzjer-masażysta.

Wieczorem wysłałem jeszcze zapytania do Couchsurferów w KL z nadzieją, że znajdę kogoś, kto zechce mnie przygarnąć na kilka dni u siebie. I znalazłem.
Następnego dnia po śniadaniu, pojechałem do Jasona. Wskazówki dotyczące adresu i dojazdu dostałem w mailu i bez trudności dotarłem na miejsce. Jason spał, lecz zostawił otwarte drzwi, abym mógł się rozgościć. Zastałem przygotowany pusty pokój z materacem… i tak zostałem u Jasona, Malajczyka hinduskiego pochodzenia, przez kilka dni. Powiem krótko, szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Pierwszego dnia Jason podrzucił mnie w okolice Petronas Twin Towers, gdzie kupiłem wejściówki na niedzielne popołudnie.

Widok z 33 piętra hotelu Traders.

Panorama miasta z wieży (na drugim planie autostrada).

Makietka.

Pierwsze wrażenie jakie ogarnia człowieka przebywając w centrum KL jest przytłaczająco urzekające. Wieże Petronas razem z wieżą telewizyjną górują majestatycznie nad resztą wysokościowców. Otoczenie jest nowoczesne, zadbane. Transport miejski opiera się na kombinacji napowietrznych kolei razem z autobusami, koleją naziemną i podziemną. Sieć połączeń pozwala na dość wygodne poruszanie się po mieście. Ogólne wrażenie jest takie, że jest się w środku rozwiniętej metropolii. Osobiście przyznam, że mimo iż lubię Warszawę, to nie umywa się do splendoru Kuala Lumpur.

Widok z okna mieszkania Jasona.

Następnego dnia Jason zabrał mnie na lunch do Indyjskiej restauracji, gdzie jedliśmy ryż z warzywami i kurczakiem za pomocą dłoni (prawej). Całość była podana na liściu bananowca. Technika jedzenia dłonią polega na wymieszaniu różnych składników dania z ryżem, następnie robimy z jedzenia jakby kulę, którą następnie za pomocą kciuka wkładamy do ust. Wkładanie palców dłoni do ust jest uważane za niegrzeczne.

Moja porcja „banana leaf”.


Myjąc ręce w przygotowanym do tego zlewie napotkałem na „sympatycznego” mieszkańca restauracji…

Nie taki karaluch straszny jak go malują.


Tego dnia miałem udać się pociągiem na obrzeża KL gdzie miałem zwiedzić Batu Caves – ogromne jaskinie zaadaptowane na świątynie hinduskie. Niestety na skutek jakiejś awarii pociągi były bardzo opóźnione a ja miałem nie za dużo czasu, gdyż wieczorem razem z Jasonem mieliśmy udać się na hinduski obrzęd błogosławieństwa nienarodzonego dziecka oraz matki i ojca, którzy są przyjaciółmi Jasona.

Udaliśmy się na miejsce samochodem, zabierając po drodze dwie koleżanki Jasona i pojechaliśmy na miejsce. Obrzęd odbywał się w sali bankietowej na nowym osiedlu. Przybyli goście byli odświętnie ubrani, najbardziej efektownie prezentowały się kobiety w indyjskie Sari a już najpiękniej wyglądała przyszła mama.

Młoda przyszła mama.



Obrzęd polegał na pokropieniu wodą głów rodziców i naznaczeniu czoła hinduską kropką, po czym następowało nakarmienie rodziców jakimiś słodyczami lub owocami. Na końcu następowało nałożenie rytualnych bransoletek na pięknie ozdobione ręce młodej mamy.

Kolejka do udzielenia błogosławieństwa.

Nałożenie bransoletek – podobno dźwięk ich brzęczenia ma uspokajać dziecko.


Pięknie przyozdobione ręce przyszłej mamy.

Mój Couchsurfer Jason z koleżankami.

W czasie całej ceremonii był „szwedzki stół” z pysznościami kuchni indyjskiej… Ech jakie to wszystko było dobre…