czwartek, 12 maja 2011

Malezja – Kuala Lumpur

Jako, że od kilku dni jestem już w Malezji, a ciągle jeszcze nie napisałem nic o tym kraju załączam na początek kilka zdjęć z Kuala Lumpur. Jak dobrze pójdzie jutro postaram się umieścić na blogu właściwy wpis. U mnie już noc, więc dobranoc.

Wieże Petronas Twin Towers za dnia.

Widok z mostu pomiędzy wieżami.

Widok z 86 piętra .

Chinatown – w tej dzielnicy spalem pierwszą noc.

Stosiko jakich wiele w KL, zegarki podróbki, tanio.

Byłem u Hinduskiego fryzjera, który ostrzygł mnie, przystrzygł brodę a na koniec zrobił mi jeszcze masaż głowy.

Wieże Petronas o zachodzie słońca.

Wietnam – podsumowanie

Wietnam był czwartym krajem, który odwiedziłem podczas swojej podróży. Miałem już zatem doświadczenia z Tajlandii, Laosu, Kambodży aż przyszedł czas na Wietnam.

Jest to dość osobliwy kraj. Kraj, w którym ulice są zapchane przez setki pędzących skuterów, gdzie turyści są często ofiarami zawyżania cen, gdzie zjada się dziwne rzeczy, w tym psy, gdzie północ bardzo różni się od południa.
Kraj, w którym buduje się wąziutkie (na 2-3 m) domy, za to dość wysokie (nawet 6-7 pięter). Gdzie ciągle jest komunizm i 100% obywateli ma pracę.
Kraj gdzie droga z Saigonu do Hanoi jest dłuższa niż z Warszawy do Paryża i którą strach jeździć „jeśli nam życie miłe”.

Tylko kilka dni podróżowałem po Wietnamie sam. Większość trasy przejechałem w towarzystwie przyjaciół Asi i Pawła, którzy po Wietnamie udali się do Kambodży.
Może dlatego, że nie byłem sam inaczej postrzegałem niektóre sprawy.
Spróbuję  zrobić zatem tylko krótkie podsumowanie w punktach.

Polubiłem Wietnam za:
      fajne plaże,
      piękne okolice Cat Ba,
      zupę Pho,
      smażony szpinak z czosnkiem,
      piwo Saigon,
      pyszną kawę smakującą jak czekolada,
      wegetariańskie Spring Rolls (u nas nazywane Saigonkami),
      wielość kolorów
      przyjaznych ludzi na południu (Saigon).

Nie lubię Wietnammu za:
      ciągłe naciąganie turystów,
      opryskliwych mieszkańców (szczególnie na północy),
      częste trudności w komunikacji,
      za to, że jedzą psy,
      że często źle traktują zwierzęta (psy, małpy, koty),
      zanieczyszczenie powietrza w miastach,
      zbyt duży ruch na ulicach (często przejście przez jezdnie podnosi ciśnienie krwi).

Mimo wszystkich plusów i minusów chętnie jeszcze kiedyś tam wrócę. Kiedy? Się zobaczy…

Na wydmach w okolicy Mui Ne.

Widok z balkonu hotelu w Cat Ba.

Śpiący mieszkaniec Hanoi.

Starszy Pan jedzący zupę Pho.

Wietnamska wersja globusa.

Bezpieczeństwo dzieci przede wszystkim.
Ooooowoce, baaanany, maaangoo!


poniedziałek, 9 maja 2011

Mui Ne i okolice


Mui Ne można zaliczyć do kurortów morskich, ale tych w dobrym wydaniu. Bogate „rezorty”, restauracje, piaszczyste szerokie plaże i cieplutkie morze.
W takim oto otoczeniu przyszło nam wygrzewać nasze kości. Nie powiem. Miło było. Szczególnie, że nasz hotelik należał do bardzo smacznie urządzonych, z morskim piaskiem wzdłuż chodników, z hamakami przymocowanymi do palm kokosowych, obok rosnące mangowce… Ech…
Obsługa naszego lokum również była bardzo miła. Szczególnie zaprzyjaźniliśmy się z jedną wielbicielką psów, która ujawniła swoje talenty znachorskie lecząc rany Asi i Pawła jakąś specjalną zielono-brązową papką… Najważniejsze, że pomogło.

Leczona stopa Asi.

Dwa dni plażowaliśmy. Ja przetestowałem hamak zakupiony w Kambodży i wszyscy na zmianę bujaliśmy się w powiewach morskiej bryzy.
Trzeciego dnia wykupiliśmy sobie wycieczkę po okolicznych atrakcjach. Po obiedzie kierowca w wysłużonym Jeepie zabrał na początek do „baśniowego kanionu” będącego efektem działania erozji płynącej rzeki, oraz zapewne nawalnych opadów pory deszczowej.

Jakiś brodacz obok kierowcy. fot. Paweł

Pasażerowie Jeepa – Paweł i Asia.

Baśniowy kanion.

Baśniony kanion z góry.

Kolejną atrakcją miała być wioska rybacka, jednak tutaj zabawiliśmy dosłownie dwie minuty, chcieliśmy bowiem szybciej pojechać na wydmy.

No właśnie, wydmy. To co jednak zastaliśmy trochę różniło się od naszego wyobrażenia. Dużo ludzi, jeżdżące mini quady hałasujące i zostawiające mnóstwo śladów sprawiły, że faktycznie ogromne wydmy straciły sporo na swojej magiczności.

Paweł na wydmie.

Jeden z barchanów.

W drodze z parkingu na wydmy spotkaliśmy się kolejny raz z okrutnym traktowaniem zwierząt. Mała małpka na łańcuchu – drażniona przez śmiejącą się młodzież, dzieci, dorosłych a nawet inne zwierzęta (w postaci koguta). Ech…

Uwięziona małpka.

Tego dnia w nocy miałem opuścić Pawła i Asię i pojechać do Saigonu, gdzie za dwa dni miałem samolot do Kuala Lumpur. Mimo iż byłem już spakowany i czekałem na autobus na ulicy, w ostatnim momencie zostałem namówiony na zostanie jeszcze trochę w Mui Ne. Następnego więc dnia wszyscy troje udaliśmy się do Saigonu, gdzie po znalezieniu hotelu zjedliśmy ostatnią w tym roku wspólną kolację.

Uczestnicy kolacji w Saigonie.

niedziela, 8 maja 2011

Cua Lo, pociąg i podróż


Wysiedliśmy z autobusu jadącego do Vinh przed rogatkami miasta, aby złapać taksówkę do Cua Lo, które było oddalone o około czternaście kilometrów. Odradzono nam skutero-taksi gdyż podobno jeżdżą jak szaleni i czasem okradają pasażerów. Gdy wysiedliśmy od razu znikąd pojawił się kierowca takiego skutera i kiedy zrozumiał, że z nim nie pojedziemy zaczął nam „załatwiać” taksówkę, która już i tak stała przy nas. My totalnie go ignorując sami z pomocą kierownika z autokaru dogadaliśmy się co do ceny (licznik) i miejsca do którego chcieliśmy dojechać. Ku naszemu zdziwieniu kierowca taksówki odpalił skuterzyście „działkę” i pojechaliśmy. Taksówkarz był młody i jechał bardzo ostrożnie, co nam bardzo pasowało. Kiedy już dojechaliśmy do miasta, wysadził nas przy dość ekskluzywnym hotelu, po czym wszedł z nami do środka. Gdy zapłaciłem za taksówkę otrzymałem niepełną resztę, więc w holu hotelowym zacząłem go przyciskać, żeby oddał co się należy. On zaś na to, że zapłacił skuterzyście. Zdenerwowało to nas mocno. Powiedzieliśmy, że nic nas to nie obchodzi, my skuterzysty o nic nie prosiliśmy i niech nam oddaje kasę! Chyba poczuł się przyciśnięty przez nas do muru, no i obecność załogi hotelu sprawiła, że oddał pieniądze i wyszedł robiąc głupie niezadowolone miny… Wietnam.

Bardzo miła pani w recepcji hotelu podała nam cenę za pokój znacznie przekraczającą nasz budżet, więc uśmiechając się podziękowaliśmy i wyszliśmy.

Miejscowość Cua Lo bardzo zalatuję partią: szczekaczki na słupach, transparenty i plakaty partyjne były prawie wszędzie. Nasz pobyt był w przeddzień święta narodowego Wietnamu i w dniu naszego wyjazdu miało tam przybyć mnóstwo partyjnych dygnitarzy. Niektórzy przyjeżdżali z wyprzedzeniem, więc mieliśmy okazję zobaczyć to i owo.

Kiedy wynajmowaliśmy pokój Asia wytargowała, aby cena obejmowała śniadanie. Wszystko super tylko kiedy próbowaliśmy ustalić w jakich godzinach podawane jest śniadanie usłyszeliśmy – siódma. Jakoś nie mogliśmy uwierzyć, że śniadanie jest tylko o konkretnej godzinie jak na wczasach lub w sanatorium, więc spokojnie poszliśmy spać.
Jakież było nasze zdziwienie gdy o 6.45 zadzwonił telefon i damski głos powiedział „brefast”. Na te słowa odpowiedziałem – ok, ok i zakończyłem połączenie. Nie muszę dodawać, że byłem jeszcze w stanie głębokiego snu i nie do końca zorientowałem się w sytuacji, więc spałem dalej. Po około dziesięciu minutach nastąpił kolejny telefon aż w końcu ktoś „uczynny” z recepcji obudził nas waleniem do drzwi.
Nie pozostało nic innego jak zejść i coś zjeść (w końcu płaciliśmy za śniadanie).
Na śniadanie oprócz arbuza nic specjalnie nie wzbudzało pozytywnych emocji kulinarnych. Asia z Pawłem zjedli tylko arbuza i odrobinę ryżu. Ja spróbowałem jeszcze jakiegoś makaronu. Z lekkim niesmakiem wróciliśmy do pokoju, ale już nie było sensu kłaść się spać.
Po ogarnięciu się (toaleta, zgranie zdjęć, blog, etc.) poszliśmy na plażę się trochę poopalać. Asia i Paweł zasnęli i trochę się przypalili. Ja przezornie położyłem się w cieniu a i tak lekko się zarumieniłem.  Na plaży było pełno krabich jamek, malutkich i bardzo dużych, wcześnie rano można było zobaczyć mnóstwo krabów.

Zgłodnieliśmy, więc poszliśmy coś zjeść na obiad. W barze przy plaży, gdzie jeden członek załogi mówił po angielsku zamówiliśmy jedzenie. Obok nas siedziała partyjna „paczka” głośno wznosząc toasty Heinekenem i pijąc „duszkiem” całe kufle. Gdy zjedli się i napili obsługa restauracji skrzętnie przejrzała czy coś smacznego zostawili na półmiskach i czy jakieś piwo zostało niedopite…

Gdy my skończyliśmy jeść standardowy zestaw jedzeniowy (ryż, szpinak, warzywa, frytki i kawa oraz herbata) przyszło do rozliczenia. I tutaj po raz kolejny ujawniła się cecha Wietnamczyków do naciągania turystów zawyżonymi rachunkami. Kiedy prosto z mostu powiedzieliśmy, że cena jest za wysoka, że wiemy, że miejscowi płacą mniej, udało nam się obniżyć rachunek o jakieś 25%. I tak było dużo za dużo, ale nie mieliśmy już sił się wykłócać. Ech. Azja.

Popołudnie spędziliśmy częściowo drzemiąc w hotelu (po obiedzie) a częściowo spacerując po plaży i robiąc zdjęcia.

Następnego dnia udaliśmy się rano miejscowym busikiem do miejscowości Vinh. Po drodze widzieliśmy tłumy próbujące dostać się do Cua Lo. Trochę żałowaliśmy, że wyjeżdżamy, gdyż ominęła nas pewnie niezła partyjna impreza. Cóż. I tak nie było na te dni miejsca w hotelu.

I tak po dodatkowym spacerze z bagażami w 35 stopniowym upale znaleźliśmy się na dworcu kolejowym w Vinh z nadzieją na kupno biletu. Sprawa okazała się jednak trudniejsza niż sądziliśmy. Po pierwsze bariera językowa, po drugie mała ilość biletów sprawiła, że po prawie godzinnych negocjacjach, tłumaczeniu przez google translate, kupiliśmy bilety jak myśleliśmy z miejscami siedzącymi. Kilka minut przed odjazdem sprawdziliśmy jednak co jest na nich napisane i okazało się, że numery siedzeń były skreślone… Zapowiadała się ciekawa dwudziesto-cztero-godzinna jazda…
W pociągu z pomocą Chińczyka, nauczyciela języka chińskiego w Vinh, udało nam się za dopłatą zamienić miejsce podróży na malutki przedział służbowy, z miejscami do leżenia dla trzech osób. Mimo, iż było ciasno i niezbyt czysto, było to całkiem dobre miejsce do pokonania naszej trasy. 

Nasza mini kabina była niezaprzeczalnie malutka.
W przedziale z nami podróżował zwierz – początkowo myśleliśmy, że martwy, jednak kiedy Asia siedziała obok niego nagle zaczął ruszaj odnóżami…. Brrr.
Poprosiliśmy konduktorkę, aby go zabrała, bo nie w smak nam było spanie z nim nad głową…

Zwierz w postaci kraba.

Widok z okna.

Kolejny widok z okna.

Paweł i Asia z naszą kolacją.

Paweł i Wojtek z mango.
I tak oto dotarliśmy do miejscowości Muong Man, gdzie przyszło nam utknąć na skutek niekursujących autobusów. Po ponad dwugodzinnym oczekiwaniu udało nam się złapać stopa do najbliższego miasta, skąd już małym autobusem dotarliśmy na miejsce przeznaczenia, do miejscowości Mui Ne. Ale to już kolejna hitoria…

Wietnamczyk z kogutem.
Czekając na autobus widmo.