czwartek, 5 maja 2011

podróż do Cua Lo

Po opuszczeniu miejscowości Tam Coc mieliśmy plan, aby udać się dalej na południe, w stronę jednej z piękniejszych plaż Wietnamu – Mui Ne.
Wróciliśmy więc taksówką do Ninh Binh, skąd mieliśmy nadzieje na podróż pociągiem na południe. Na miejscu okazało się, że niestety nie ma żadnych biletów na ten dzień, gdyż w Wietnamie mają święto i wszyscy podróżują po kraju. Biorąc pod uwagę, że mają w Wietnamie około osiemdziesięciu milionów mieszkańców, a pociągów tego dnia było raptem kilka, nie ma się czemu dziwić…
Poszliśmy zatem do hotelu obok stacji, gdzie początkowo miły Pan X powiedział, że możemy u niego kupić bilety na nocny autobus sypialny. Po targowaniu ustaliliśmy cenę, zapłaciliśmy za bilety i czekaliśmy na autobus, który miał przybyć około 21.30.

Kiedy nadszedł czas podróży (Pan X był w kontakcie tel. z kierowcą) stanęliśmy z plecakami przy drodze i od razu podjechał autobus (niezłe zgranie). Kiedy podeszliśmy do wejścia, okazało się, że autobus jest przepełniony, wszystkie miejsca były zajęte. Nawet w przejściach leżeli ludzie i spali…
Trochę nieroztropnie postąpiliśmy i wsiedliśmy po tym jak kierowca „zrzucił” kilku Wietnamczyków, aby zrobić nam miejsca. Asia z Pawłem dostali miejsca na samym przedzie (Asia na górnym łóżku, Paweł na dolnym). Mnie przypadło ostatnie miejsce w autobusie, na samym końcu, na niższym poziomie razem z czterema innymi turystami. Jak powiedział wtedy jeden anglik, znalazłem się w „jaskini Cho Chi Minh’a”.  Sufit mojego miejsca był jakieś trzydzieści cm od mojej głowy. Aby tam wejść, trzeba było wejść po ludziach na czworaka. Najgorsze było jednak to, że jak już się położyłem okazało się, że mimo iż nie jestem wysoki, nie mogę wyprostować nóg. Taka dodatkowa atrakcja… Pomyślałem, że jakoś wytrzymam do Hue, gdzie miał być dłuższy postój, a potem może znajdzie się jakieś lepsze miejsce. Duszno tylko było bardzo i ciasno…
Kiedy tak jechałem starając się zabić klaustrofobiczne myśli muzyką, usłyszałem swoje imię. Podniosłem głowę, lecz nikogo nie widziałem (szukałem wzrokiem Asi i Pawła). Autobus z niewiadomych mi powodów stał. Za chwilę otworzyły się tylne drzwi, zobaczyłem zdenerwowaną Asię krzyczącą – Wojtek, wychodzimy!
Wychodzę z założenia, że jeśli zaufana mi osoba krzyczy taki tekst nie należy zadawać zbędnych pytań tylko wysiąść, co natychmiast postanowiłem uczynić. Zebrałem szybko swoje rzeczy, przepychając się pomiędzy innymi pasażerami, przepraszając za deptanie, trafiłem pod tylne drzwi, które jednak okazały się być zamknięte. Za drzwiami widziałem ciągle zdenerwowaną Asię krzyczącą, aby otworzyli drzwi. Autobus nagle zaczął ruszać, przestraszony, że odjadę sam zacząłem wyważać drzwi siłą. Autobus znów się zatrzymał a jakiś Wietnamczyk siedzący nieopodal zawołał do kierowcy, aby ten otworzył drzwi, co za chwilę uczynił. Wyskoczyłem na bosaka (w autobusie trzeba było zdjąć buty) gdzie obok Asi stał już Paweł z bagażami. Wokół zgromadzonych było trochę ludzi. Cała droga, w obu kierunkach była przyblokowana, wypadek. Korek, że hej. Stanęliśmy na poboczu, aby przepakować bagaże i założyć buty. Środek nocy, ciemno. Nie bardzo wiadomo gdzie…

Napisał bym chętnie więcej, ale Asia zrobiła to świetnie „na gorąco” więc zapraszam na bloga Asi i Pawła.


W każdym razie po wielu perypetiach znaleźliśmy się w miejscowości CuaLo – kurorcie nadmorskim dla partyjniaków Wietnamskich. Byliśmy tam jedynymi „białymi”.
O tym miejscu postaram się napisać w następnym poście. Dziś już idę spać, gdyż właśnie dzisiaj przyleciałem do Malezji, do Kuala Lumpur, więc czas podsumować Wietnam i zacząć zdawać relację z nowych miejsc. Dziś rano nasze drogi z Asią i Pawłem się rozeszły. Ja pognałem rano na samolot, Asia i Paweł udali się do Kambodży.
Będzie mi ich brakowało. Fajnie jest jednak podróżować w towarzystwie, szczególnie tak doborowym.

Muszę dogonić Asię i Pawła w pisaniu… Nie jest łatwo - ich jest dwoje a ja jeden.. ;) Swoją drogą ciekawy jestem ich opowieści z Angkor.

Na koniec kilka zdjęć z plaży CuaLo.

Dwoje fotografów (Asia i Paweł) przy pracy.

Miejcowy fotograf pozujący do zdjęcia.

Bambusowa łódź rybacka napędzana jednym wiosłem w drodze do morza.

Łódź rybacka, prawie gotowa do zwodowania.

Na pierwszym planie restauracje z owocami morza, w tle nasz hotel.

Czekając na obiad. fot. Asia Kądziela

niedziela, 1 maja 2011

Tam Coc

Z wyspy Cat Ba zdecydowaliśmy się pojechać do miejscowości Ninh Binh skąd planowaliśmy się dostać do Tam Coc, miejsca, w którym skały wapienne wynurzają się z morza pól ryżowych.

Na miejscu musieliśmy wymienić dolary na dongi, więc udaliśmy się do banku. Tam po chwili oczekiwania uśmiechnięta pani powiedziała, że nie wymieni nam waluty, gdyż banknoty były zagięte i w miejscu zagięcia przetarła się farba.
Źli na bezsens takiej sytuacji wyszliśmy w poszukiwaniu kolejnego banku. Po drodze znaleźliśmy taksówkę, która za niecałe 4$ zgodziła się zabrać nas do Tam Coc oddalonego o około 10 km od Ninh Binh. Poprosiliśmy taksówkarza, aby po drodze zajechał do banku, abyśmy mogli wymienić dolary. Jadąc główną drogą obok nas jechały ciężarówki z transportem piesków. Stłoczone, zastraszone i cierpiące. Asia się rozpłakała. Trudno jej się dziwić, tak bardzo kocha zwierzęta…

Wymieniłem pieniądze i w ciszy pojechaliśmy przed siebie. Na miejscu wysiedliśmy w centrum. Zostałem z plecakami, podczas kiedy Asia i Paweł ruszyli szukać noclegów. Od razu zaprzyjaźniłem się z lokalnymi bossami ;)

Miejscowi i nasz hotel w tle.

Poszukiwania noclegu zaowocowały hotelem w samym środku miejscowości, za 50% ceny wyjściowej. Widok z balkonu był niesamowity a i pokoje całkiem miłe. Szkoda tylko, że obsługa była naburmuszona. Tego dnia pisaliśmy blogi, przeglądaliśmy i zgrywaliśmy zdjęcia i odpoczywaliśmy.

Widok z naszego balkonu.

Łódki w przystani.

Nazajutrz obudziłem się wcześnie rano, więc poszedłem do hotelowego patio skorzystać z Internetu, czekając na Asię i Pawła, aby zjeść wspólne śniadanie. Kiedy siedziałem zagłębiony w lekturę wiadomości ze świata nagle zobaczyłem Asię i Pawła szybko idących ku drzwiom wyjściowym. Paweł rzucił tylko, abym szedł prędko za nimi, po czym oboje zniknęli za drzwiami. Zaskoczony spakowałem szybko komputer do plecaka i ruszyłem ich śladem. Nie odeszliśmy daleko. Na placu obok hotelu stał kondukt żałobny, po czym po chwili ruszył, a my podążyliśmy za nim. Trochę ze sobą walczyłem czy nie wrócić po aparat… Cóż, poranne lenistwo (perspektywa wchodzenia na piąte piętro) zwyciężyła i zostałem, uzbrojony jedynie w telefon komórkowy z aparatem.

Jeden z synów zmarłego oraz trumna.

Rodzina zmarłego.

Podczas pochodu byliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Większość się do nas uśmiechała. Ja nawet zostałem zaproszony do pchania wozu z trumną zmarłego, ale po kilku minutach uciekłem na tył konduktu. Zmarły miał dziewięćdziesiąt pięć lat, miał dziesięcioro dzieci, bardzo poczciwie wyglądał na zdjęciu.

Kondukt żałobny.

Zdjęcie zmarłego.

Miejsce na pochówek było niesamowite. Ogromne wapienne skały otaczały płaską dolinę z dość chaotycznie rozmieszczonymi grobami. Nastąpiła modlitwa za zmarłego oraz zapalenie kadzideł. Jak dowiedzieliśmy się od mówiącej po angielsku wnuczki zmarłego, po trzech latach grób jest odkopywany a pozostałe kości są zbierane do urny. Po pochówku zostaliśmy zaproszeni na stypę, jednak odmówiliśmy kiedy okazało się, że nie będzie tam wnuczki zmarłego mówiącej po angielsku. Poza tym mieliśmy na ten dzień inne plany.

Nagrobki w dolinie cmentarnej.

Planem na ten dzień było przepłynięcie rzeką pomiędzy polami ryżowymi i strzelającymi w górę skałami wapiennymi. „Operatorem” ręczno-nożnym łódki była około czterdziestoletnia kobieta z ciągłym uśmiechem na twarzy. Potrafiła bardzo sprawnie wiosłować nogami, co uważam za niezły wyczyn. Nasz „rejs” miał trwać około dwóch godzin, jednak udało nam się namówić naszą kapitankę na przedłużenie trasy i czasu do około pięciu. Za dodatkową opłatą oczywiście…



Pierwszy etap trasy był mocno komercyjny, tzn. razem z nami na wodzie było kilkadziesiąt łódek, które mijały się co chwila. Jednak kiedy przekroczyliśmy punkt standardowej trasy byliśmy jedynymi turystami na wodzie. Z rzadka jedynie mijaliśmy łodzie z lokalną ludnością. Mijaliśmy pola ryżowe, mikro osady, kozły brykające na prawie pionowych skałach, ptaki. Było ślicznie, spokojnie i cicho. Cudnie.

Morze ryżu i skały wapienne.

W jednym miejscu rzeka płyneła w wyżłobionej przez wodę jaskini, gdzie handlujący na wodzie chronią się podczas upału.

Jedna z wielu łodzi z turystami mijanych po drodze.

Łódka z miejscowymi.

Domki przy rzece...
i ich mieszkaniec.



W drodze powrotnej w wodzie spotkaliśmy kąpiące się dzieci i piorące kobiety na stopniach „portu” łódkowego. Na miejscu kupiliśmy świeże ananasy na targu i krążyliśmy jeszcze robiąc zdjęcia miejscowym. Nazajutrz mieliśmy udać się daleko na południe, ale to jest już zupełnie inna historia.

Mieszkanki Tam Coc w pidżamkach.