czwartek, 17 marca 2011

Szkoła gotowania cz. 2

Dwa dni temu zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami udałem się na kurs kuchni laotańskiej w Tamnak Cooking School. Zajęcia zaczęły się o 10 rano przejażdżką na miejscowy bazar, gdzie jeden z prowadzących kucharzy (Leng Lee) oprowadzał nas i opowiadał o wielu składnikach kuchni laotańskiej. Nasza grupa składała się z 12 osób – czworo anglików, dwie osoby z Afryki Południowej, dwie osoby z Kanady, trzy z Francji i ja z Polski.



Te różowe jajka, o których mówi Leng są... śmierdzącymi jajkami. Różowy barwnik jest dodawany w procesie przygotowania jaj dla odróżnienia od zwykłych. Okazuje się, że na wschodzie niektórzy bardzo lubią jeść takie jajka...

Po powrocie do szkoły Leng zaczął nam pokazywać jak się przyrządza sałatkę Luang Prabang z wyjątkowym majonezem laotańskim.

Do przygotowania sałatki potrzebujemy: liście sałaty (mogą być wymieszane różne gatunki, można dodać kilka liści mięty), 1 pokrojony na plastry pomidor, 1 średni ogórek pokrojony na plastry, 1 łyżka pokruszonych niesolonych orzeszków ziemnych, opcjonalnie 1 łyżka smażonego mięsa mielonego (wieprzowina), 3 jajka na twardo, 2 łyżki oleju sojowego (można zastąpić słonecznikowym), 2 łyżki octu (lub soku z cytryny lub limonki), 1 łyżka cukru, 1/2 łyżeczki zmielonego białego pieprzu, 1/4 łyżeczki soli, mały pomidorek wiśniowy do przybrania.

Przygotowanie majonezu: żółtka 2 jajek umieścić w moździeżu lub mikserze, dodać olej, ocet, cukier, pieprz i sól, zmiksować lub wymieszać aż do otrzymania jednolitej konsystencji.

Przygotowanie sałatki: połową majonezu oblać sałatę i wymieszać po czym ułożyć w piramidkę na tależu. Ułożyć pokrojony ogorek i pomidor, oraz pokrojone w plastry 1 jajko, posypać wokół orzeszkami ziemnymi. Jeśli dodajemy wieprzowinę (opcjonalnie) również posypujemy na wierzchu i zalewamy resztą przygotowanego wcześniej majonezu. Nadkrajamy pomidorka na 4 części i wykonujemy z niego ozdobę. A oto jak przedstawia się gotowa sałatka.



Kolejnymi potrawami były Feu Khua (smażone kluseczki ryżowe z jajkiem, kurczakiem i warzywami), Chiken Larp (sałatka laotańska z kurczakiem), Kheua Sen Lon (kluseczki z wieprzowiną i grzybami), Oh Paedak (wieprzowina z czosnkiem i chilli), Khua Maak Kheua Gap Moo (smażony bakłażan z wieprzowiną), Geng Phet (kurczak z curry i mleczkiem kokosowym) oraz na końcu pasta chilli.

Feu Khua
Feu Khua

Kheua Sen Lon
Chiken Larp
Khua Maak Kheua Gap Moo

Jedzenie było naprawdę pyszne! Szczególnie przypadła mi do gustu pasta chilli... Fajne w tym całym gotowaniu jest to, że na koniec można wszystko zjeść! Mniam, mniam...  Mankamentem tej konkretnej szkoły gotowania była mała ilość woków. Trzeba było gotować parami, co dzieliło obowiązki na dwoje i jednak zapamiętuje się przez to połowę. Dobrze, że dostaliśmy książki z przepisami, więc jak tylko będę w posiadaniu „własnej” kuchni zacznę ćwiczyć. Cel: zostać mistrzem :)

Kończąc muszę przyznać, że pisząc te słowa jestem okropnie głodny i jeśli nic nie zjem za chwilę chyba spadnę ze stołka. Najgorsze, że ciągle pada, jest zimno i nie przyjemnie... brrr. Co robić, albo zimno i mokro, albo śmierć głodowa ;)

Dla czytelników bloga gotowali:

Leng Lee

Phia Yang
oraz wygłodzony autor bloga

wtorek, 15 marca 2011

Luang Prabang c.d.

Dwa dni temu pożyczyłem rower i udałem się w stronę wodospadu, który wg mapy powinien się znajdować jakieś 3-4 km na południowy zachód od miasta. Śmiało zacząłem pedałować i po całkiem nieokreślonym szybkim czasie znalazłem się przy wodospadzie.


Na miejscu okazało się, że wodospad został okrążony przez świeżo budowane bungalowy dla ekskluzywnej klienteli. I jego urok... trochę zbledł


W drodze powrotnej zachaczyłem zwyczajowo o bazarek. Jedno trzeba powiedzieć, że laotańczycy (chyba nie tylko oni, tajowie też) lubią plastikowe opakowania, szczególnie upodobali sobie foliowe woreczki, w które pakują najróżniejsze rzeczy. Można na przykład kupić suszoną skórę wodnego bizona, którą laotańczycy lubią żuć z ostrymi przyprawami.





Jak widać uroda laotanek różni się sporo od urody tajek. Niby blisko, ale rysy jednak trochę inne.


Jajka sadzone po laotańsku


Wracając z bazaru natrafiłem na zbiegowisko ludzi, okazało się, że Pan Młody, wraz z rodziną wybierał się do Panny Młodej na zaślubiny. Na trochę się do nich przyłączyłem...





Od wczoraj wieczora w Luang Prabang pada. Nie tylko zresztą tutaj. Generalnie siąpi, jest chłodno (!) i jakoś tak dziwnie. Podobno taka pogoda ma sie utrzymać jeszcze około 3 dni. Jeśli to prawda, to chyba pozostanie mi zostać tutaj jeszcze te kilka dni. Zobaczymy.


poniedziałek, 14 marca 2011

Luang Prabang

Już kilka dni mieszkam w Luang Prabang na północy Laosu, więc wypada coś napisać... :)

Moje przygody żołądkowe skończyły się po 2 dniach pobolewania bez specjalnych sensacji. Wszystko zdaje się wróciło do normy na tyle, że dzisiaj byłem uczestnikiem kolejnego szkolenia kulinarnego, ale o tym w kolejnym wpisie.

Po opuszczeniu Slow Boat, którym płynąłem Mekongiem, ja oraz ok. 80 pasażerów płynących ze mną, udaliśmy się na poszukiwaniu noclegu. Port do którego zawinęliśmy znajduje się przy półwyspie, który jednocześnie pełni funkcję „starego miasta”, gdzie gromadzą się w zasadzie wszyscy turyści.



Przyznam się, że nie miałem tego dnia siły szukać zbyt długo i schodziwszy już różne miejsca zdecydowałem się na nocleg w hoteliku o architekturze kolonialnej. Koszt całe 10$. Pokój był czysty i bardzo wysoki, jednak problemy z wodą (łazienka na moim piętrze nie działała) spowodował, że po jednej nocy postanowiłem się przenieść. Następnego dnia po około godzinnych poszukiwaniach udało mi się znaleźć bardzo przyjemny, czysty pokój za ok. 6$ z opcją internetu WIFI za dodatkowego 1$, w samym centrum turystycznego półwyspu, gdzie mieszkam do dzisiaj.



Samo miasto zaskoczyło mnie trochę. Mimo, iż nie sposób zapomnieć, że jest się w Azji, jednocześnie bardzo silne wpływy francuskie powodują, że czuję się trochę jak w europie. Dla przykładu – w Tajlandii nie było prawie nigdzie chleba, bułek. Tutaj nie tylko, że można kupić w szczególności bagietkę, to jeszcze liczne kawiarnie sprzedają rogaliki francuskie, pączki i inne słodkie specjały. Jeszcze kawa – w Laosie, parzona w jakiś specyficzny sposób (jeszcze tego nie rozgryzłem) jest dostępna niemalże na każdym rogu. Oczywiście sama architektura jest tutaj inna. Wszystko to sprawiło, że Luang Prabang zostało zaliczone w poczet światowego dziedzictwa UNESCO.





Jak w każdym szanującym się azjatyckim mieście jest tutaj wiele świątyń, tzw. WAT-ów. Codziennie też rano odbywa się też specyficzny rytuał, podczas którego mnisi otrzymują od wiernych pożywienie. Najczęściej jest to lepki ryż (sticky rice) oraz jakieś owoce, czasem ciastka, czasem różne rzeczy potrzebne na codzień, np. szczoteczka do zębów i pasta, mydło, etc. Dwa dni temu udało mi się wstać przed 6.00 rano by doświadczyć tego ciepłego rytuału, gdyż odbywa się on o świcie. Kupiłem od handlarki trochę ryżu, ciastka i banany i kiedy mnisi (w większości młode chłopaki) podchodzili procesyjnie otrzymywali i odemnie jedzenie. Mnisi wtedy błogosławią wiernych, wpradzie nie jestem buddystą, ale wychodzę z założenia, że żadnych błogosławieńst nie należy odrzucać. Po przejsciu mnichów udałem się na śniadanie, aby po ok. godzinie pojawić się w pobliskim klasztorze. Spotkałem młodych chłopakow z nowicjatu i trochę z nimi pogadałem, a oni pozwolili mi zrobić im zdjęcia.









Właśnie zobaczyłem ile już napisałem i żeby nie przynudzać na dzisiaj skończę ;)