środa, 9 marca 2011

Podróż Mekongiem

Przedwczoraj rano, w zasadzie zaraz po porannej toalecie, udałem się w kierunku posterunku służb granicznych Tajlandii, aby odebrać stempelek wyjazdowy. Po wypełnieniu dokumentu wyjazdowego dostałem wbitą pieczątkę i udałem się na „prom”. Promem były łodzie, ok. 8-10 osobowe, z napędem spalinowym, które za całe 40 B (4 zł) przewożą chetnych do miejscowości Huai Xai, już w Laosie.

Jako, że nie posiadałem wizy laotańskiej, pierwsze kroki skierowałem do budki z napisem VISAS. Po wypełnieniu 2 blankietów, wręczeniu urzędnikowi zdjęcia i 30$ po kilku minutach otrzymałem paszport z wklejoną naklejką wizową (wiza ważna 30 dni) oraz pieczątkę wjazdową. Jako, że chciałem jak najszybciej znaleźć się w porcie, z którego startują tzw. SLOW BOAT w kierunku Luang Prabang, wykupiłem bilet na statek wraz z dowozem do portu nieopodal punktu granicznego. Po dorarciu na miejsce zrzuciłem bagaż do luku statku, i jako, że do wypłynięcia miałem jeszcze ok. 1,5 h poszedłem zjeść w końcu śniadanie.
Pierwsze rozczarowanie Laosem – zamówiony smażony kurczak z czosnkiem i chili był tak suchy i trudny do zjedzenia, że ledwo mogłem go przeżuć... Założyłem jednak, że skoro był smażony na głębokim tłuszczu nie powinno mi się nic stać. Kupiłem jeszcze wodę, ciasteczka i spokojnie i poszedłem na statek.





Okazało się, że miejsca mimo, że były numerowane, nie były zajmowane zgodnie z numeracją, więc moja miejscówka była już zajęta. Nic to. Po krótkim rozejrzeniu znalazłem miejsce zaraz za kapitanem/sternikiem, które było wygodne i z niezłym widokiem na podróż.
Jako, że podróż miała trwać 6-7 h do miejscowości Pak Beng, sporą część drogi przespałem, oraz „przeczytałem”. Będąc jednak w stałym kontakcie z otaczającą mnie przyrodą.

Takie skały często „wyglądały” na środku rzeki. 
Dzieciaki z rzadko mijanych pod drodze wiosek.
W miejscowości Pak Bang, pełno naganiaczy na brzegu, każdy zachwalał swój hotelik. Początkowo się opierając, w końcu stwierdziłem, że nie ma to sensu, i żeby mi pokazał co ma do zaoferowania. Decyzja okazała się słuszna, gdyż dostałem pokój o standardzie jakiego nie miałem podczas całej mojej podróży po Tajlandii. Za przyzwoitą cenę 9$.

Chłopak w czerwonej koszulce to „mój” naganiacz ;)

Podróż następnego dnia była podobna. Cały dzień na łodzi/statku. Z rzeczy, które z całej podróży Mekongiem wbiły mi się najbardziej w głowę, to linia brzegowa rzeki, koryto. Nasze polskie rzeki zazwyczaj mają koryta łagodne, tutaj, bardzo często brzegi były poszarpanymi skałami, czasem łachami piasku, czasem z szerokości 120-150 m, koryto zwężało się do 60-90 m przyspieszając nurt i tworząc ogromne wiry.




Świątynia w grocie przybrzeżnej.

Siedzę teraz w restauracji z internetem pijąc odgazowaną Colę, gdyż chyba Azja w końcu dopadła mój brzuch. I tak nieźle, że dopiero po miesiącu... Dziś więc odpuszczam sobie trochę zwiedzanie. Jak jutro będzie ok, wtedy zacznę „szaleć” :)

poniedziałek, 7 marca 2011

Chiang Khong, przedsionek Laosu

Dziś około 14 dojechałem do Chiang Khong leżącego nad Mekongiem przejścia granicznego do Laosu. Z tego przejścia, jak wyczytałem w przewodniku mogą korzystać tylko obcokrajowcy...
Jutro z rana czeka mnie zatem przepłynięcie promem do Laosu a następnie zaokrętowanie się na tzw. Slow Boat do dawnej stolicy Laotańskiej – Luang Prabang.
Kilka fotek miejsca w którym mieszkam i widoku jaki mam z okna.



Widok na laotańskie miasto Huay Xai

niedziela, 6 marca 2011

Chiang Rai i okolice

Po trzech godzinach jazdy żekomo klimatyzowanym autobusem dojechałem do Chiang Rai. Wysiadłem niestety na dworcu oddalonym od centrum o około 5-7 cm, więc musiałem wziąć tuk-tuka, aby dojechać do mojego hoteliku.
Hotel okazał się położony dość daleko od centrum, więc chcąc się znaleźć bliżej wszystkiego następnego dnia się przeprowadziłem.
W dniu przeprowadzki już nie wyjeżdżałem poza miasto. Tylko zakupy spożywcze i spacer po okolicy.





Kto widział wcześniej spawającego mnicha?
Wczoraj po dość późnym śniadaniu wypożyczyłem skuter i pojechałem zwiedzić okolicę. Trafiłem też do świątyni dość różniącej się od wszystkich, które do tej pory widziałem. Wat Ron Khun nie jest pełna kolorów, złota i ozdób. Jest cała biała. Zaczęto ją budować w 1997 r. a jej zdobienia, jak sami widzicie, są bardzo ciekawe (nie będę pisał nic więcej, kto chce więcej informacji, zapraszam do Internetu).




Wieczorem odbywał się Sobotni Bazar, więc i tam się wybrałem na chwilę...






Dziś rano wyjechałem skuterem w kierunku Złotego Trójkąta – miejsca gdzie rzeka Ruang wpada do Mekongu. Tutaj też spotykają się granice trzech Państw – Tajlandii, Birmy i Laosu. Złoty Trójkąt jest również znany z produkcji opium. Ja nic o tym nie wiem... byłem za to w Hall of Opium – utworzonego z inicjatywy matki króla Tajlandii. Powiem krótko – jak ktoś będzie w okolicy – koniecznie trzeba zobaczyć. Widać, że poszły królewskie pieniądze.



Droga powrotna prezentowała fantastyczne widoki ;)