niedziela, 1 maja 2011

Tam Coc

Z wyspy Cat Ba zdecydowaliśmy się pojechać do miejscowości Ninh Binh skąd planowaliśmy się dostać do Tam Coc, miejsca, w którym skały wapienne wynurzają się z morza pól ryżowych.

Na miejscu musieliśmy wymienić dolary na dongi, więc udaliśmy się do banku. Tam po chwili oczekiwania uśmiechnięta pani powiedziała, że nie wymieni nam waluty, gdyż banknoty były zagięte i w miejscu zagięcia przetarła się farba.
Źli na bezsens takiej sytuacji wyszliśmy w poszukiwaniu kolejnego banku. Po drodze znaleźliśmy taksówkę, która za niecałe 4$ zgodziła się zabrać nas do Tam Coc oddalonego o około 10 km od Ninh Binh. Poprosiliśmy taksówkarza, aby po drodze zajechał do banku, abyśmy mogli wymienić dolary. Jadąc główną drogą obok nas jechały ciężarówki z transportem piesków. Stłoczone, zastraszone i cierpiące. Asia się rozpłakała. Trudno jej się dziwić, tak bardzo kocha zwierzęta…

Wymieniłem pieniądze i w ciszy pojechaliśmy przed siebie. Na miejscu wysiedliśmy w centrum. Zostałem z plecakami, podczas kiedy Asia i Paweł ruszyli szukać noclegów. Od razu zaprzyjaźniłem się z lokalnymi bossami ;)

Miejscowi i nasz hotel w tle.

Poszukiwania noclegu zaowocowały hotelem w samym środku miejscowości, za 50% ceny wyjściowej. Widok z balkonu był niesamowity a i pokoje całkiem miłe. Szkoda tylko, że obsługa była naburmuszona. Tego dnia pisaliśmy blogi, przeglądaliśmy i zgrywaliśmy zdjęcia i odpoczywaliśmy.

Widok z naszego balkonu.

Łódki w przystani.

Nazajutrz obudziłem się wcześnie rano, więc poszedłem do hotelowego patio skorzystać z Internetu, czekając na Asię i Pawła, aby zjeść wspólne śniadanie. Kiedy siedziałem zagłębiony w lekturę wiadomości ze świata nagle zobaczyłem Asię i Pawła szybko idących ku drzwiom wyjściowym. Paweł rzucił tylko, abym szedł prędko za nimi, po czym oboje zniknęli za drzwiami. Zaskoczony spakowałem szybko komputer do plecaka i ruszyłem ich śladem. Nie odeszliśmy daleko. Na placu obok hotelu stał kondukt żałobny, po czym po chwili ruszył, a my podążyliśmy za nim. Trochę ze sobą walczyłem czy nie wrócić po aparat… Cóż, poranne lenistwo (perspektywa wchodzenia na piąte piętro) zwyciężyła i zostałem, uzbrojony jedynie w telefon komórkowy z aparatem.

Jeden z synów zmarłego oraz trumna.

Rodzina zmarłego.

Podczas pochodu byliśmy bardzo serdecznie przyjęci. Większość się do nas uśmiechała. Ja nawet zostałem zaproszony do pchania wozu z trumną zmarłego, ale po kilku minutach uciekłem na tył konduktu. Zmarły miał dziewięćdziesiąt pięć lat, miał dziesięcioro dzieci, bardzo poczciwie wyglądał na zdjęciu.

Kondukt żałobny.

Zdjęcie zmarłego.

Miejsce na pochówek było niesamowite. Ogromne wapienne skały otaczały płaską dolinę z dość chaotycznie rozmieszczonymi grobami. Nastąpiła modlitwa za zmarłego oraz zapalenie kadzideł. Jak dowiedzieliśmy się od mówiącej po angielsku wnuczki zmarłego, po trzech latach grób jest odkopywany a pozostałe kości są zbierane do urny. Po pochówku zostaliśmy zaproszeni na stypę, jednak odmówiliśmy kiedy okazało się, że nie będzie tam wnuczki zmarłego mówiącej po angielsku. Poza tym mieliśmy na ten dzień inne plany.

Nagrobki w dolinie cmentarnej.

Planem na ten dzień było przepłynięcie rzeką pomiędzy polami ryżowymi i strzelającymi w górę skałami wapiennymi. „Operatorem” ręczno-nożnym łódki była około czterdziestoletnia kobieta z ciągłym uśmiechem na twarzy. Potrafiła bardzo sprawnie wiosłować nogami, co uważam za niezły wyczyn. Nasz „rejs” miał trwać około dwóch godzin, jednak udało nam się namówić naszą kapitankę na przedłużenie trasy i czasu do około pięciu. Za dodatkową opłatą oczywiście…



Pierwszy etap trasy był mocno komercyjny, tzn. razem z nami na wodzie było kilkadziesiąt łódek, które mijały się co chwila. Jednak kiedy przekroczyliśmy punkt standardowej trasy byliśmy jedynymi turystami na wodzie. Z rzadka jedynie mijaliśmy łodzie z lokalną ludnością. Mijaliśmy pola ryżowe, mikro osady, kozły brykające na prawie pionowych skałach, ptaki. Było ślicznie, spokojnie i cicho. Cudnie.

Morze ryżu i skały wapienne.

W jednym miejscu rzeka płyneła w wyżłobionej przez wodę jaskini, gdzie handlujący na wodzie chronią się podczas upału.

Jedna z wielu łodzi z turystami mijanych po drodze.

Łódka z miejscowymi.

Domki przy rzece...
i ich mieszkaniec.



W drodze powrotnej w wodzie spotkaliśmy kąpiące się dzieci i piorące kobiety na stopniach „portu” łódkowego. Na miejscu kupiliśmy świeże ananasy na targu i krążyliśmy jeszcze robiąc zdjęcia miejscowym. Nazajutrz mieliśmy udać się daleko na południe, ale to jest już zupełnie inna historia.

Mieszkanki Tam Coc w pidżamkach.


3 komentarze:

  1. Ciekawe miejsca i zdjęcia!!! Pozdrawiam serdecznie. K.Kwiatkowski

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniałe widoki, fantastyczne miejsce! Trochę jak z Władcy Pierścieni ;-). A ta ławeczka na ostatnim zdjęciu - zupełnie jakby ktoś zabrał ją z jakiejś 1000-letniej świątyni i teraz sobie stoi w wiosce ;-).

    OdpowiedzUsuń
  3. pięknie tam jest. Wiele miejsc wyglada magicznie. baaardzo lubię czytać twojego bloga. Na chwilę wychodzę trochę z mojej kuchni. to kuchni tajskiej i wietnamskiej ;) uściski

    OdpowiedzUsuń