niedziela, 8 maja 2011

Cua Lo, pociąg i podróż


Wysiedliśmy z autobusu jadącego do Vinh przed rogatkami miasta, aby złapać taksówkę do Cua Lo, które było oddalone o około czternaście kilometrów. Odradzono nam skutero-taksi gdyż podobno jeżdżą jak szaleni i czasem okradają pasażerów. Gdy wysiedliśmy od razu znikąd pojawił się kierowca takiego skutera i kiedy zrozumiał, że z nim nie pojedziemy zaczął nam „załatwiać” taksówkę, która już i tak stała przy nas. My totalnie go ignorując sami z pomocą kierownika z autokaru dogadaliśmy się co do ceny (licznik) i miejsca do którego chcieliśmy dojechać. Ku naszemu zdziwieniu kierowca taksówki odpalił skuterzyście „działkę” i pojechaliśmy. Taksówkarz był młody i jechał bardzo ostrożnie, co nam bardzo pasowało. Kiedy już dojechaliśmy do miasta, wysadził nas przy dość ekskluzywnym hotelu, po czym wszedł z nami do środka. Gdy zapłaciłem za taksówkę otrzymałem niepełną resztę, więc w holu hotelowym zacząłem go przyciskać, żeby oddał co się należy. On zaś na to, że zapłacił skuterzyście. Zdenerwowało to nas mocno. Powiedzieliśmy, że nic nas to nie obchodzi, my skuterzysty o nic nie prosiliśmy i niech nam oddaje kasę! Chyba poczuł się przyciśnięty przez nas do muru, no i obecność załogi hotelu sprawiła, że oddał pieniądze i wyszedł robiąc głupie niezadowolone miny… Wietnam.

Bardzo miła pani w recepcji hotelu podała nam cenę za pokój znacznie przekraczającą nasz budżet, więc uśmiechając się podziękowaliśmy i wyszliśmy.

Miejscowość Cua Lo bardzo zalatuję partią: szczekaczki na słupach, transparenty i plakaty partyjne były prawie wszędzie. Nasz pobyt był w przeddzień święta narodowego Wietnamu i w dniu naszego wyjazdu miało tam przybyć mnóstwo partyjnych dygnitarzy. Niektórzy przyjeżdżali z wyprzedzeniem, więc mieliśmy okazję zobaczyć to i owo.

Kiedy wynajmowaliśmy pokój Asia wytargowała, aby cena obejmowała śniadanie. Wszystko super tylko kiedy próbowaliśmy ustalić w jakich godzinach podawane jest śniadanie usłyszeliśmy – siódma. Jakoś nie mogliśmy uwierzyć, że śniadanie jest tylko o konkretnej godzinie jak na wczasach lub w sanatorium, więc spokojnie poszliśmy spać.
Jakież było nasze zdziwienie gdy o 6.45 zadzwonił telefon i damski głos powiedział „brefast”. Na te słowa odpowiedziałem – ok, ok i zakończyłem połączenie. Nie muszę dodawać, że byłem jeszcze w stanie głębokiego snu i nie do końca zorientowałem się w sytuacji, więc spałem dalej. Po około dziesięciu minutach nastąpił kolejny telefon aż w końcu ktoś „uczynny” z recepcji obudził nas waleniem do drzwi.
Nie pozostało nic innego jak zejść i coś zjeść (w końcu płaciliśmy za śniadanie).
Na śniadanie oprócz arbuza nic specjalnie nie wzbudzało pozytywnych emocji kulinarnych. Asia z Pawłem zjedli tylko arbuza i odrobinę ryżu. Ja spróbowałem jeszcze jakiegoś makaronu. Z lekkim niesmakiem wróciliśmy do pokoju, ale już nie było sensu kłaść się spać.
Po ogarnięciu się (toaleta, zgranie zdjęć, blog, etc.) poszliśmy na plażę się trochę poopalać. Asia i Paweł zasnęli i trochę się przypalili. Ja przezornie położyłem się w cieniu a i tak lekko się zarumieniłem.  Na plaży było pełno krabich jamek, malutkich i bardzo dużych, wcześnie rano można było zobaczyć mnóstwo krabów.

Zgłodnieliśmy, więc poszliśmy coś zjeść na obiad. W barze przy plaży, gdzie jeden członek załogi mówił po angielsku zamówiliśmy jedzenie. Obok nas siedziała partyjna „paczka” głośno wznosząc toasty Heinekenem i pijąc „duszkiem” całe kufle. Gdy zjedli się i napili obsługa restauracji skrzętnie przejrzała czy coś smacznego zostawili na półmiskach i czy jakieś piwo zostało niedopite…

Gdy my skończyliśmy jeść standardowy zestaw jedzeniowy (ryż, szpinak, warzywa, frytki i kawa oraz herbata) przyszło do rozliczenia. I tutaj po raz kolejny ujawniła się cecha Wietnamczyków do naciągania turystów zawyżonymi rachunkami. Kiedy prosto z mostu powiedzieliśmy, że cena jest za wysoka, że wiemy, że miejscowi płacą mniej, udało nam się obniżyć rachunek o jakieś 25%. I tak było dużo za dużo, ale nie mieliśmy już sił się wykłócać. Ech. Azja.

Popołudnie spędziliśmy częściowo drzemiąc w hotelu (po obiedzie) a częściowo spacerując po plaży i robiąc zdjęcia.

Następnego dnia udaliśmy się rano miejscowym busikiem do miejscowości Vinh. Po drodze widzieliśmy tłumy próbujące dostać się do Cua Lo. Trochę żałowaliśmy, że wyjeżdżamy, gdyż ominęła nas pewnie niezła partyjna impreza. Cóż. I tak nie było na te dni miejsca w hotelu.

I tak po dodatkowym spacerze z bagażami w 35 stopniowym upale znaleźliśmy się na dworcu kolejowym w Vinh z nadzieją na kupno biletu. Sprawa okazała się jednak trudniejsza niż sądziliśmy. Po pierwsze bariera językowa, po drugie mała ilość biletów sprawiła, że po prawie godzinnych negocjacjach, tłumaczeniu przez google translate, kupiliśmy bilety jak myśleliśmy z miejscami siedzącymi. Kilka minut przed odjazdem sprawdziliśmy jednak co jest na nich napisane i okazało się, że numery siedzeń były skreślone… Zapowiadała się ciekawa dwudziesto-cztero-godzinna jazda…
W pociągu z pomocą Chińczyka, nauczyciela języka chińskiego w Vinh, udało nam się za dopłatą zamienić miejsce podróży na malutki przedział służbowy, z miejscami do leżenia dla trzech osób. Mimo, iż było ciasno i niezbyt czysto, było to całkiem dobre miejsce do pokonania naszej trasy. 

Nasza mini kabina była niezaprzeczalnie malutka.
W przedziale z nami podróżował zwierz – początkowo myśleliśmy, że martwy, jednak kiedy Asia siedziała obok niego nagle zaczął ruszaj odnóżami…. Brrr.
Poprosiliśmy konduktorkę, aby go zabrała, bo nie w smak nam było spanie z nim nad głową…

Zwierz w postaci kraba.

Widok z okna.

Kolejny widok z okna.

Paweł i Asia z naszą kolacją.

Paweł i Wojtek z mango.
I tak oto dotarliśmy do miejscowości Muong Man, gdzie przyszło nam utknąć na skutek niekursujących autobusów. Po ponad dwugodzinnym oczekiwaniu udało nam się złapać stopa do najbliższego miasta, skąd już małym autobusem dotarliśmy na miejsce przeznaczenia, do miejscowości Mui Ne. Ale to już kolejna hitoria…

Wietnamczyk z kogutem.
Czekając na autobus widmo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz