poniedziałek, 23 maja 2011

Cameron Highlands


Po obejrzeniu Kuala Lumpur postanowiłem udać się na północ. Pierwszym przystankiem miało być miejsce zwane Cameron Highlands.
Jest to obszar wielkością równy Singapurowi położony na wysokości około 1500 m, gdzie temperatury w dzień rzadko przekraczają dwadzieścia pięć stopni, w nocy spadają do około jedenastu. Znane jest z uprawy herbaty i szlaków górskich przez dżunglę.

Niestety w dniu wyjazdu nie udało mi się wstać na tyle wcześnie, aby złapać bezpośredni autobus na miejsce. Poprzedniego wieczora długo siedziałem z Jasonem, kolejnym Couch Surferem Otto oraz z przyjaciółką Jasona Jenny, która wprowadziła się na jakiś czas do niego. Rozmawialiśmy do chyba piątej nad ranem. Dobrze, że Jenny i Jason mieli na popołudnie do pracy.

Wyjechałem zatem z KL wczesnym popołudniem wybierając autobus do Ipoh, skąd spodziewałem się złapać jakiś lokalny autobus do Tanah Rata, będącego centralnym miastem Cameron Highlands. W Ipoh jednak się okazało, że ostatni autobus w pożądanym przeze mnie kierunku odszedł pół godziny wcześniej a następny będzie około 11 dnia następnego. Cóż było robić, zacząłem od szukania hotelu. Jako, że plecak ciężkawy postanowiłem znaleźć nocleg jak najbliżej dworca autobusowego, co udało się po około pół godzinie. Hotel był z tych podlejszych – mój miniaturowy pokój mieścił jedynie łóżko. Mój plecak zajął resztę wolnej przestrzeni, tak, że tylko dało się otworzyć do wewnątrz drzwi. Nie było oczywiście okna (od anginy w Laosie bardzo zwracam uwagę na dostęp świeżego powietrza), była połowa klimatyzacji (druga połowa, przez wybitą w ścianie dziurę chłodziła pokój obok). Jako, że klimatyzacja bardzo wiała, wyłączyłem ją przełącznikiem na korytarzu.
W hotelu poznałem Kiki ­– Niemkę, również podróżującą samotnie, która podążała w tym samym kierunku co ja. Razem zjedliśmy kolację i następnego dnia postanowiliśmy połączyć siły w podróży.

Gdy wróciłem do hotelu i położyłem się spać, nie mogłem zasnąć, więc oglądałem jakiś film na komputerze, kiedy do pokoju obok ktoś się wprowadził włączając oczywiście klimatyzację. Początkowo było ok, ale po chwili zrobiło się naprawdę zimno. Spodziewając się, że jak wyłączę klimę, za chwilę i tak zostanie ona włączona, wybrałem manewr dywersyjny – wykorzystałem taśmę „power tape” i zakleiłem otwór klimatyzacyjny po mojej stronie… Cały impet nawiewu poszedł do drugiego pokoju a ja mogłem w końcu spokojnie zasnąć.

Następnego dnia razem z Kiki udaliśmy się na dworzec, skąd już bez komplikacji dotarliśmy do Tanah Rata. Wcześniej telefonicznie zarezerwowałem nocleg w polecanym przez Lonely Planet hostelu. Pokoje okazały się czyste a atmosfera panująca na miejscu była bardzo przyjemna.

Tego dnia padało, więc nie bardzo uśmiechało się do nas szczęście. Zjedliśmy obiad w indyjskiej restauracji i wieczór spędziliśmy na czytaniu, planując wczesne wyjście dnia następnego.

Rano po indyjskim śniadaniu udaliśmy się w stronę plantacji herbaty, oddalonej o kilka km od Tanah Rata. Spacer w słońcu wynagrodziły cudne widoki zielonych liści herbaty. W punkcie widokowym napiliśmy się herbaty z miejscowej plantacji i poszliśmy szukać szlaku na jeden z pobliskich szczytów. Nie mieliśmy jednak porządnej mapy, a wszyscy, których pytaliśmy o drogę rozkładali ręce, więc po jakimś czasie odpuściliśmy i zdecydowaliśmy się na powrót do Tanah Rata na lunch. 

Widok z tarasu widokowego na plantacje herbaty.
Urwałem kilka liści i muszę przyznać, że takie świeże wcale nie  pachną jak herbata...

Kiki
Aż chciało by się zaśpiewać: Batumi, ech Batumi, herbaciane pola Batumi... Tylko miejsce się nie zgadza :p

Było upalnie a nam nie chciało się iść w upale pod górę, więc złapaliśmy stopa. Zatrzymał się młody chłopak, hindus, student, który z uśmiechem zabrał nas do swego auta. Jako że też zamierzał zjeść lunch w Tanah Rata razem udaliśmy się do indyjskiej restauracji przy głównej drodze. Zaczęliśmy rozmawiać, chwaląc malezyjskie drogi za rozwiniętą infrastrukturę i bezpieczeństwo na drogach, kiedy nagle nastąpił odgłos uderzenia. Obok nas na drodze ciężarówka potrąciła kierującego skuterem. Kierowca skutera zdążył cudem zeskoczyć z niego, zanim ten stanął w płomieniach…

Skuter w ogniu.

Chwilę trwał pożar po czym ktoś z boku podszedł z gaśnicą i ugasił ogień. Za chwilę przyjechał też policjant i ściągnięto z drogi mocno uszkodzony skuter.

Strażak Sam.



Byliśmy w niezłym szoku… Całe szczęście, że nikomu nic poważnego się nie stało.

Nasz nowy znajomy zaproponował, że podrzuci nas do pobliskiej miejscowości, gdzie znał miejsce skąd rozpoczynały się szlaki przez dżunglę. I tym razem nie mieliśmy szczęścia, gdyż jak tam dotarliśmy czarne chmury i już padający deszcz ostudziły nasze plany. Zostaliśmy w zamian podrzuceni do pobliskiej świątyni buddyjskiej.

Główny posąg Buddy w świątyni.

Była to duża, nowa budowla i przyznam szczerze nie umywała się do nastroju świątyń w północnej Tajlandii czy Laosie. Jakaś taka plastikowa była a i mnisi jacyś inni.

Znudzony mnich w świątyni rozwiązujący Sudoku.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o plantacje truskawek. Trochę inaczej są uprawiane niż u nas w Polsce, i ciut inaczej smakują. Ech, zjadło by się taką polską, ze śmietanką lub lodami… W przyszłym roku dopiero…

Tak można mieć swoje truskawki nawet na balkonie :p

Do zobaczenia niebawem!



1 komentarz:

  1. Te pola herbaciane wyglądają niesamowicie! Czad!
    Tylko miny macie jakieś takie krzywe ;-), a może to słońce w oczy... Wrzuć coś z Singapuru!
    A.

    OdpowiedzUsuń