poniedziałek, 28 marca 2011

Vang Vieng

Opuściłem Luang Prabang minibusem w kierunku Vang Vieng, swoistej mekki turystycznej backpakersów. Podróż trwała z przerwami około 8 h, ale nie czas podróży był najgorszy. Droga wiodła pomiędzy górskimi dolinami, kręcąc, wznosząc się i opadając co chwila.
Każdy kto ze mną pływał po np. Bałtyku, wie, że mam dość czuły błędnik... Wyobraźcie sobie jak zareagowałem na te ciągłe zmiany kierunku jazdy... byłem zielony, przez większość drogi miałem zamknięte oczy (wydawało mi się, że tak czuję się lepiej) i próbowałem spać, aż w połowie drogi zatrzymałem busa i poszedłem porozmawiać z miejscowymi zwierzętami w przydrożnych krzakach. Skutek tego był taki, że ominęły mnie w dużej mierze przecudne widoki (te, ktore widziałem takie były, a reszta pasażerów twierdziła, że były piękne przez prawie całą drogę).
Jak ktoś choruje w podróży powinien siedzieć w domu... Wcale nieprawda! Fakt jednak, że gdy dotarliśmy w końcu na miejsce i znaleźliśmy nocleg (ja, dwóch Niemców i dwoje Szwajcarów) nie miałem siły na nic więcej poza krótkim spacerze po okolicy i zjedzeniu kolacji. Nazajutrz umówiłem się z germańską bracią, że rano wspólnie udamy się na tubing, czyli spływ na dętce od traktora w dół rzeki.

Tego dnia zostawiłem wszystkie swoje rzeczy w pokoju, zabierając tylko kapelusz na głowę, i trochę gotówki. Po wpłaceniu kaucji za dętkę, opłaceniu przewozu w górę rzeki, zostaliśmy dostarczeni na miejsce skąd zaczyna się spływ.
Warto nadmienić, że główną atrakcją spływu nie było samo płynięcie. Wzdłuż obu brzegów rzeki laotańczycy pobudowali bary serwujące zimne napoje, a obok nich różnego rodzaju atrakcje wodne, zjeżdżalnie, trampoliny,  trapezy, etc. Dla większości spływających najlepszą zabawą były więc skoki do wody. Po sprawdzeniu głębokości wody (jest przecież teraz pora sucha) wybierałem mniej wyskokowe skoki (pomny kampanii społecznej o kalectwie z braku wyobraźni). Byli tacy, co skalali z czego się tylko dało, może na ich tle wyglądałem jak cienki bolek, ale postanowiłem kalkulować ryzyko i nie kusić losu. Mówiłem już wcześniej, że Indiana Jones ze mnie żaden.

Efekt całego spływu: porażenie słoneczne (spalona klatka, brzuch, ręcę, uda...). Żeby nie było używałem mleczka do opalania z filtrem 30... Nic to.

W tych dniach nie robiłem (!) zdjęć, więc dziś ilustracji do tekstu brak.

2 komentarze: