poniedziałek, 14 marca 2011

Luang Prabang

Już kilka dni mieszkam w Luang Prabang na północy Laosu, więc wypada coś napisać... :)

Moje przygody żołądkowe skończyły się po 2 dniach pobolewania bez specjalnych sensacji. Wszystko zdaje się wróciło do normy na tyle, że dzisiaj byłem uczestnikiem kolejnego szkolenia kulinarnego, ale o tym w kolejnym wpisie.

Po opuszczeniu Slow Boat, którym płynąłem Mekongiem, ja oraz ok. 80 pasażerów płynących ze mną, udaliśmy się na poszukiwaniu noclegu. Port do którego zawinęliśmy znajduje się przy półwyspie, który jednocześnie pełni funkcję „starego miasta”, gdzie gromadzą się w zasadzie wszyscy turyści.



Przyznam się, że nie miałem tego dnia siły szukać zbyt długo i schodziwszy już różne miejsca zdecydowałem się na nocleg w hoteliku o architekturze kolonialnej. Koszt całe 10$. Pokój był czysty i bardzo wysoki, jednak problemy z wodą (łazienka na moim piętrze nie działała) spowodował, że po jednej nocy postanowiłem się przenieść. Następnego dnia po około godzinnych poszukiwaniach udało mi się znaleźć bardzo przyjemny, czysty pokój za ok. 6$ z opcją internetu WIFI za dodatkowego 1$, w samym centrum turystycznego półwyspu, gdzie mieszkam do dzisiaj.



Samo miasto zaskoczyło mnie trochę. Mimo, iż nie sposób zapomnieć, że jest się w Azji, jednocześnie bardzo silne wpływy francuskie powodują, że czuję się trochę jak w europie. Dla przykładu – w Tajlandii nie było prawie nigdzie chleba, bułek. Tutaj nie tylko, że można kupić w szczególności bagietkę, to jeszcze liczne kawiarnie sprzedają rogaliki francuskie, pączki i inne słodkie specjały. Jeszcze kawa – w Laosie, parzona w jakiś specyficzny sposób (jeszcze tego nie rozgryzłem) jest dostępna niemalże na każdym rogu. Oczywiście sama architektura jest tutaj inna. Wszystko to sprawiło, że Luang Prabang zostało zaliczone w poczet światowego dziedzictwa UNESCO.





Jak w każdym szanującym się azjatyckim mieście jest tutaj wiele świątyń, tzw. WAT-ów. Codziennie też rano odbywa się też specyficzny rytuał, podczas którego mnisi otrzymują od wiernych pożywienie. Najczęściej jest to lepki ryż (sticky rice) oraz jakieś owoce, czasem ciastka, czasem różne rzeczy potrzebne na codzień, np. szczoteczka do zębów i pasta, mydło, etc. Dwa dni temu udało mi się wstać przed 6.00 rano by doświadczyć tego ciepłego rytuału, gdyż odbywa się on o świcie. Kupiłem od handlarki trochę ryżu, ciastka i banany i kiedy mnisi (w większości młode chłopaki) podchodzili procesyjnie otrzymywali i odemnie jedzenie. Mnisi wtedy błogosławią wiernych, wpradzie nie jestem buddystą, ale wychodzę z założenia, że żadnych błogosławieńst nie należy odrzucać. Po przejsciu mnichów udałem się na śniadanie, aby po ok. godzinie pojawić się w pobliskim klasztorze. Spotkałem młodych chłopakow z nowicjatu i trochę z nimi pogadałem, a oni pozwolili mi zrobić im zdjęcia.









Właśnie zobaczyłem ile już napisałem i żeby nie przynudzać na dzisiaj skończę ;)

2 komentarze:

  1. ładnie tam. ciekawe gdzie my najdłużej zostaniemy...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tym mnichom, chyba jako jednym z niewielu na świecie pasuje ten ostry oranż - ponoć przebój wybiegów tego sezonu wiosna-lato 2011

    OdpowiedzUsuń